środa, 13 kwietnia 2016

50 twarzy Kylo Rena (Oneshot)

Uwaga, uwaga :D
Ten kawałek powstał na wielką prośbę mojej koleżanki i jest to osobna jednopartówka, nie część opowiadania!
Wiem, że Kylo Ren jest zupełnie niekanoniczny :P ale mam nadzieję, że spodoba Wam się...
(wiem, że nie umiem pisać takich scen, ale raz się żyje XD)

Dla Ciebie, Aynez! :P (i wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!)

***************************************************************************

Aynez Ren dezaktywowała miecz i krótkim skinieniem głowy podziękowała przeciwnikowi.
To był piękny pojedynek, a ona sama pokazała się w nim od najlepszej strony. Kilka razy mało brakowało, a zostałaby pokonana, ale zawsze w ostatniej chwili udało jej się zaskoczyć go jakąś sztuczką. Miała wrażenie, że za każdym razem, kiedy udaje jej się sparować cios albo efektownym piruetem wywinąć się spod ostrza, przeciwnik nabiera dla niej respektu. Zależało jej na tym. Wiele poświęciła, żeby dotrzeć aż tu i móc trenować pod okiem samego Kylo Rena! Ten pojedynek był jej egzaminem wstępnym – gdyby nie wykazała swych umiejętności, mistrz odesłałby ją z pogardą tam, skąd przyszła. A wcale nie chciała wracać do położonej gdzieś na najdalszych krańcach Galaktyki siedziby Rycerzy Ren.
Nie, możliwość szkolenia u Kylo warta była każego poświęcenia. On był najlepszy. Był wspaniałym rycerzem, wnukiem legendarnego Dartha Vadera. Każdy z młodych adeptów Zakonu Ren chciał być jak on. Przypomniało jej się, jak nieraz, nocami, rozmawiali długo, snując marzenia, że dołączą do niego i razem będą podbijać Galaktykę... Kylo Ren rzadko zjawiał się w siedzibie Zakonu, ale kiedy już tam był, każdy dałby się zabić, żeby tylko zwrócił na niego uwagę. Przeniesienie na Finalizera było najwyższym zaszczytem, jaki mógł ją spotkać. Nie marzyła o niczym więcej.
Odwróciła się i ruszyła długim korytarzem do swej kwatery. Przydzielono jej całkiem niezłą kajutę na Finalizerze. Oficer, który ją tam zaprowadził, tłumaczył się mocno z tego, że jest taka ciasna i niewygodna, ale Aynez wolała się nie przyznawać, że mieszkania Rycerzy Ren są jeszcze mniejsze. Tutaj miała wszystko, czego jej było trzeba, a nawet małą łazienkę z prysznicem tylko dla siebie. Prysznic był tym, czego najbardziej teraz potrzebowała. Szaty Rycerzy Ren były piękne i wyglądało się w nich dostojnie i mrocznie, ale po walce była zawsze spocona jak mysz. Czasami myślała, że ktoś, kto je projektował, nigdy nie trzymał miecza w ręce. Zwłaszcza spod hełmu ściekały jej teraz strużki potu i Aynez Ren pomyślała, że choćby się waliło i paliło, ona musi umyć włosy.
Weszła do swego pokoju, zatrzasnęła drzwi i z ulgą ściągnęła hełm. Rycerze Ren poza swymi prywatnymi kwaterami rzadko pokazywali się bez nich. Potrząsnęła głową i długie, czarne włosy rozsypały jej się na ramionach. Twarz Aynez była blada o lekko trójkątnym kształcie, miała ciemne oczy i wąskie, ciemne brwi. Teraz zmarszczyła je lekko, patrząc na droida, który popiskiwał nerwowo stojąc pod drzwiami łazienki.
– Co ty mówisz, KSO-4? – spytała zdenerwowana. – Jak to awaria?!
– Lady Aynez, proszę się nie denerwować! – zapiszczał robot. – Niestety, w całym sektorze B-2 zabrakło wody, ale technicy już nad tym pracują!
– Jak długo to potrwa?
– Godzinę... albo dwie... no najwyżej trzy!
– Coooo?! Ja muszę wziąć prysznic! – Aynez była bliska załamania. Nie wytrzyma tyle czasu!
– Lady Aynez, mam rozwiązanie. Sugeruję udać się do sektora A2, tam wszystko jest w porządku...
– To daleko?
– Nie, na sąsiednim poziomie, zaprowadzę panią!
– No to prowadź! – westchnęła Aynez. Szybko zabrała przybory i ręcznik, chowając je pod szerokim, czarnym płaszczem. Nałożyła hełm i wyszła za droidem na korytarz.
Rzeczywiście, nie było daleko. Tuż za rogiem wsiedli do windy (jakaś banda techników zamilkła przerażona na jej widok) i zjechali jeden poziom w dół. Aynez miała tylko nadzieję, że droid nie zaprowadzi jej do jakiejś wielkiej, wspólnej łazienki szturmowców. Ale na szczęście przydzielono jej inteligentnego droida. W pomieszczeniu, do którego ją zaprowadził, była tylko jedna kabina prysznicowa, choć samo było dość duże i elegancko urządzone. Aynez pomyślała, że z tej łazienki pewnie korzystają oficerowie.
Odesłała droida do kwatery i z ulgą zdjęła czarne szaty. Odkręciła ciepłą wodę i sięgnęła po żel. Och, jak dobrze było czuć wodę spływającą po skórze, mogłaby tak stać godzinami...
Nie wiedziała, jak długo tak stała pod prysznicem, z zamkniętymi oczami, kiedy nagle zaniepokoił ją jakiś dźwięk. Prze szum wody usłyszała jakby trzaśnięcie. "Zaraz... czy ja zamknęłam drzwi?" –  zaniepokoiła się. Nie mogła sobie przypomnieć. Powoli zakręciła wodę i otworzyła oczy. Ściany kabiny były zaparowane, ale i tak zdawało jej się, że widzi jakiś ciemny kształt... jakąś sylwetkę... No, pięknie. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby ktoś z załogi Finalizera podglądał ją w kąpieli! Złoży skargę... Tylko niech zobaczy, co to za jeden! Przetarła lekko szybę na wysokości oczu. W łazience rzeczywiście ktoś był. Wysoki mężczyzna, ubrany w czarne szaty, o bladej twarzy z długim nosem, otoczonej czarnymi, lekko falującymi włosami. Przystojny, ale... "Co za idiota" – pomyślała Aynez – "przecież skoro widzi, że łazienka jest zajęta, powinien wyjść! Dlaczego nie wychodzi?!". Zauważyła, że mężczyzna coś ogląda... Przyglądał się jej szatom, rzuconym w nieładzie na podłogę!
Wtedy uświadomiła sobie, że on też ubrany jest w strój Rycerza Ren. A oprócz niej na pokładzie Finalizera był tylko jeden Rycerz...
Kylo Ren podniósł wzrok i ich oczy się spotkały. Zauważyła zdumienie na jego twarzy... i coś jeszcze... czy to był gniew?
"Ciekawe, jak wygląda pod tymi wszystkimi ciuchami"
Potrząsnęła głową. Skąd te dziwne myśli...? Kylo Ren to jej mistrz i nauczyciel, nie powinna...
"Mówili, że ma ośmiopak"
Zacisnęła pięści i wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. Kylo Ren wciąż na nią patrzył i choć była pewna, że przez zaparowane ściany kabiny nie widzi nic poza jej twarzą, poczuła, że zaczyna się rumienić.
"Ciekawe, czy we wszystkim jest tak dobry, jak w walce na miecze".
Miała ochotę wrzasnąć z irytacji. Co za głupia sytuacja! Dlaczego on nie wychodzi? A jeszcze te idiotyczne myśli...
Tymczasem Kylo Ren podszedł krok bliżej.
– Co robisz w tej łazience? Masz swoją przy kwaterze – zapytał. Jego głos, nie zniekształcony przez hełm, był niski i całkiem przyjemny.
– Przepraszam... na naszym poziomie była awaria, a ja musiałam się wykąpać... Droid zaprowadził mnie tutaj – wyrzuciła szybko Aynez. – Już wychodzę, tylko...
– Ależ zostań. – Niespodziewanie Kylo Ren się uśmiechnął. – Poszukam innej wolnej łazienki.
Aynez do końca życia nie wiedziała, co w nią wstąpiło i skąd wzięłą się jej ta odwaga... A może to przemówiła przez nią Moc?
– A może się przyłączysz? – zaproponowała, lekko uchylając drzwi. – Jest tu dość miejsca dla nas dwojga...
Zdumienie i niedowierzanie przemknęło przez twarz Kylo Rena i Aynez poczuła się strasznie głupio. Co jej odbiło, teraz na pewno ją odeśle z powrotem! Jednak trwało to tylko krótką chwilę, a w następnym momencie twarz mężczyzny rozciągnął szeroki uśmiech.
– Jeśli zapraszasz... – powiedział, nie spuszczając z niej wzroku. Aynez miała wrażenie, że w mrocznych oczach Kyla teraz pojawiły się ciepłe iskierki.
Po krótkiej chwili ubrania Kylo też leżały na podłodze. Aynez przełknęła ślinę. Mężczyzna był wysoki i pięknie zbudowany. I rzeczywiście miał ten ośmiopak! Aynez tęskniła za chwilą, kiedy poczuje dotyk jego rąk na swoim ciele...
Kylo odwrócił się jeszcze i starannie zamknął drzwi łazienki. Teraz nikt nieproszony im nie przeszkodzi. Potem kilkoma zdecydowanymi krokami pokonał odległość do kabiny prysznicowej. Aynez odsunęła się pod ścianę, robiąc mu miejsce. Drżała z podekscytowania. Kylo uśmiechnął się i odkręcił wodę. Ciepłe strumienie zaczęły spływać po ich ciałach.
– Aynez Ren – powiedział Kylo, pochylając się nad jej twarzą.
– Kylo... – z trudem wykrztusiła Aynez.
Pocałował ją mocno i powoli, jego język delikatnie ale zdecydowanie wsunął się w jej usta. Oddawała pocałunek, rozkoszując się dotykiem jego dużych dłoni na swym ciele, dotykając jego twardych mięśni. Uświadomiła sobie, że od dawna marzyła o tym właśnie, nie o żadnym podboju Galaktyki. A teraz to miała... i choćby jutro miała zostać odesłana na kraniec Zewnętrznych Rubieży, nie będzie żałować ani chwili. Zarzuciła ręce na szyję Kylo i zatraciła się w pocałunku. Kiedy oderwali się od siebie, była bez tchu. Tymczasem mężczyzna pochylił się, całując jej szyję, schodząc coraz niżej po lśniącej od wilgoci skórze. Wsunęła palce w jego ciemne włosy, odchylając się do tyłu. Jęknęła cicho, kiedy czubek jego języka dotknął jej piersi i zatoczył kółko wokół sutka. Czuła jego twardą, pulsującą męskość tuż przy swojej skórze... Tak bardzo go pragnęła...
– Jesteś gotowa? – zapytał Kylo zachrypniętym głosem. Jego oczy były pociemniałe z pożądania. Aynez tylko skinęła głową.
Podniósł ją nieco do góry i oparł o ścianę, a potem wszedł w nią jednym pewnym i mocnym ruchem. Krzyknęła.
– Boli? – spytał z niepokojem, natychmiast przerywając ruch.
– Nie, jest dobrze – wyszeptała. – Tylko... jesteś taki duży...
Zaśmiał się cicho i zamknął jej usta pocałunkiem, a potem powoli zaczął się w niej poruszać. To było wspaniałe i cudowne uczucie, mieć go w sobie i Aynez czuła, że mogłaby tak trwać do końca świata. Drżała, całe jej ciało płonęło, a Kylo poruszał się coraz szybciej i mocniej... Wreszcie krzyknął krótko, odrzucając głowę w tył, a w tej samej chwili Aynez poczuła, jak wszechświat rozpada się na miliony kawałków... Pod powiekami wybuchła jej fontanna białych iskier, które lśniąc opadały w otchłań...
Potem przez długą chwilę stali oparci o siebie, nic nie mówiąc, a ich oddechy powoli się uspokajały. Kylo obejmował ją mocno ramionami, kołysząc powoli. Aynez objęła go w pasie i wtuliła twarz w jego pierś. Woda z prysznica cały czas delikatnie pieściła ich ciała.
– Byłaś cudowna – powiedział cicho Kylo, całując czubek jej głowy.
– Ty też – wymamrotała.
– Zostań ze mną – poprosił. – Nie mam tu nikogo bliskiego, jestem taki samotny...
– Na zawsze – obiecała.

Finalizer mknął cicho przez gwiezdną próżnię i nikt nie wiedział, że na jego pokładzie jest dwoje szczęśliwych ludzi więcej.



  

 *******************************
i co sądzicie? XDDDDD




sobota, 9 kwietnia 2016

Rozdział 15. Sąd, cz. 1

Poe Dameron

**************************

Tak, jak zapowiedziała Amitia, następnego dnia, tuż po zachodzie słońca, przychodzi po mnie dwóch strażników. Idę za nimi, opierając się na wystruganych z drewna kulach. Rana nie zagoiła się jeszcze do końca, ale ktoś widocznie uznał, że nie ma na co czekać z tym procesem. Strażnicy idą dość szybko, nie zważając na to, że za nimi nie nadążam…
– Hej, jak wam się tak spieszy, to możecie mnie ponieść – proponuję.
Udają, że nie słyszą, ale wyraźnie zwalniają. Przypominają mi się czasy kiedy byłem dzieckiem i połamałem obie nogi po twardym lądowaniu na lotni. Mama powiedziała wtedy, że najlepszym sposobem, żeby przemóc strach po upadku, jest spróbować znowu… tak zrobiłem, kiedy tylko wyzdrowiałem. I tak mam do teraz, nie odpuszczam. Dlatego nie chcę uciekać, jak radziła Amitia. Uciekając tylko potwierdzilibyśmy, że mamy coś na sumieniu. Nie wiem dlaczego, ale czuję, że lepiej mieć tych ludzi po swojej stronie.
Poza tym jestem zwyczajnie ciekawy… i choć ciekawość nieraz wpędziła mnie w kłopoty, i tak mam zamiar ją zaspokoić. Kim są ci ludzie? Wyglądają na lud wojowników, raczej na niskim stopniu rozwoju, na co wskazują ich stroje i uzbrojenie. Ale to jeszcze nie znaczy, że nie mogą być dla nas przydatni. Pamiętam o uzbrojonych we włocznie Ewokach, którzy pokonali szturmowców Imperium… Jednak nie są całkiem prymitywni, skoro budują wielkie budowle, jak ta, w której się znalazłem. Na pewno nie są dzikimi barbarzyńcami – otoczyli nas opieką, zamiast od razu zabić. Ale ich zwyczaje są okrutne – Ami mówiła o tych głowach wieszanych nad bramą… Jest tu dużo sprzeczności i tym bardziej mam ochotę zostać tu i poznać ich, a także przeciągnąć na naszą stronę.
O ile uda nam się przetrwać ten proces.
Wychodzimy z Domu Chorych i idziemy ulicami miasta. Zaciekawieni ludzie przyglądają nam się z bram kamiennych domów. Niektórzy przyłączają się i ruszają za nami. Słyszę narastający za naszymi plecami hałas, gwar rozmów, jakieś okrzyki. Zastanawiam się, czy są wrogo nastawieni. Pewnie tak – jesteśmy obcymi, którzy zjawili się razem z żołnierzami, którzy zaatakowali sąsiednią wioskę… Przekonanie ich, że nie mamy złych zamiarów może być trudne. Ale jak zawsze ufam w swoje szczęście.
Nagle ulica kończy się i wychodzimy na duży, kwadratowy, wybrukowany szarym kamieniem plac. Naprzeciwko nas wznosi się wielki gmach, do którego prowadzą szerokie schody. Coś mi mówi, że to nasz cel. Przypomina mi trochę piramidy na moim rodzinnym Yavinie 4.
W środku jest chłodno i ciemno, korytarze oświetlają tylko nieliczne lampy z kryształu. Gdzieniegdzie mijamy nisze, w których stoją posągi. jedne wyglądają jak ludzkie postacie o wykrzywionych twarzach, inne jak coś w rodzaju wielkich pająków.  Nie mam czasu jednak rozglądać się, bo moi strażnicy przyspieszają kroku, muszę się wysilić, żeby im dorównać.
Wreszcie docieramy do ogromnych, drewnianych, okutych metalem drzwi, które otwierają się przed nami bezszelestnie i naszym oczom ukazuje się wielka sala. Amitia już tam jest, z daleka widzę jej rude włosy. Stoi tyłem do nas, w towarzystwie dwóch strażniczek, za kamienną, okrągłą barierką. Przed nią jest kawałek pustej przestrzeni, a dalej, na drugim końcu sali ogromny posąg – chyba miejscowego bóstwa. Przedstawia postać w długich szatach, z wyciągniętymi przed siebie rękami, w każdej dłoni trzyma jakieś przedmioty, których znaczenia nie jestem w stanie odgadnąć. Twarz postaci zasłonięta jest kapturem i przechodzi mnie dreszcz, bo przypomina mi to Kylo Rena. Pierwszy raz zaczynam wątpić – a co, jeśli mieszkańcy tej planety służą ciemnej stronie Mocy? Zaraz jednak uspokajam sam siebie – gdyby tak było, przecież Najwyższy Porządek nie napadałby na nich, prawda? Przed posągiem stoją trzy wysokie, kamienne, rzeźbione trony, puste.
Widzę to wszystko z góry, bo sala schodzi w głąb, rzędy siedzeń wykute są w kamiennych stopniach, jak w amfiteatrze. Sala jest prawie całkiem zapełniona, mam wrażenie, że z pół miasta zbiegło się, żeby nas oglądać. Idziemy w stronę barierki, Ami odwraca się, słysząc nasze kroki i próbuje słabo uśmiechnąć. Stajemy obok siebie, strażnicy rzędem za nami.
– No, no, witają nas z honorami – mówię. – Tylko czerwonego dywanu brakuje.
– Jak się czujesz? – pyta Ami.
– W porządku – mówię, choć noga zaczyna mnie narywać i myślę sobie, że jeśli to potrwa długo, nie dam rady stać. Ale zobaczymy.
Strażnicy uciszają nas syknięciami. Sala też cichnie, bo oto nagle otwierają się drzwi po prawej stronie przed nami i ktoś wchodzi. Nie żadna zakapturzona postać, jak się spodziewałem, tylko młoda dziewczyna w jasnej sukience. Wyróżnia się przez swój kolor włosów – są w dziwnym odcieniu czerwieni, jak te owoce guinga, długie do ramion. Ludzie na sali wstają. Chyba się zaczyna.
– Elva Vigis Aneri! – woła dziewczyna przy drzwiach. Na salę wchodzi kolejna kobieta. Jest niska i drobna, ale idzie sprężystym krokiem, ubrana w strój wojowniczki. Na plecach ma dwa skrzyżowane miecze. Zajmuje pierwszy z kamiennych tronów, patrząc od naszej strony – po lewej.
– Mistrz Gon Feng Tsy!
Tym razem wchodzi wysoki mężczyzna, ubrany w długą do ziemi ciemną szatę. Ma długie włosy spływające na ramiona i brodę splecioną w dwa cienkie warkocze. Patrzy groźnie spod krzaczastych brwi. Zajmuje tron po prawej.
– Rasmine Taviri Bran!
Na salę wkracza, a raczej wtacza się okrągła kobieta w średnim wieku, o jasnych, krótkich włosach. Zajmuje tron pośrodku. Obok mnie Ami wciąga gwałtownie powietrze i odwraca się, szukając wzrokiem kogoś na sali. Chcę zapytać, o co chodzi, ale w tym momencie tamta trójka wstaje i zaczyna śpiewać jakąś pieśń. Sala podchwytuje i śpiewają wszyscy razem, powoli, uroczyście, w jakimś dziwnym, gardłowym języku. Dopiero w tej chwili zaczynam mieć wrażenie, że ten cały proces to naprawdę poważna sprawa…
Wreszcie kończą. Ta na środku – Rasmine – mierzy nas długim spojrzeniem.
– Obcy spoza świata! – mówi. – Podajcie wasze imiona!
– Poe Dameron – przedstawiam się.
– Amitia Tarra – mówi jednocześnie Ami.
– Obcy spoza świata! Jesteście oskarżeni o atak na wioskę Ornuti, zabójstwo dziesięciorga mieszkańców i próbę porwania dzieci! Czy przyznajecie się do winy?


************************
Nikt nie komentuje... :( 
Skomentuj, uratuj Poego! :P

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Rozdział 14: Hoth

********************************
W bazie Ruchu Oporu


*******************************


Ze wszystkich paskudnych planet w Galaktyce najgorszą chyba jest Hoth.
Brnę przez śnieg, zastanawiając się, dlaczego generał Organa zdecydowała się tu wrócić. Z jakiego powodu uznała, że lodowe jaskinie będą lepszą kryjówką niż jakieś inne miejsce o łagodniejszym klimacie. Chyba nie z powodu wspomnień o Hanie Solo?
Ewakuując się z D’Qar dostaliśmy namiary w ostatniej chwili, tuż przed wejściem w nadprzestrzeń. Miało to zapewnić nam bezpieczeństwo, żeby nie powtórzyła się taka niespodzianka jak na Rashoo, kiedy myśliwce wroga już czekały na naszą eskadrę.
Dameron i Tarra nie wrócili z tej misji.
To był trochę szok dla wszystkich. Niby każdy wie, że czasami ktoś nie wraca, ale… Dameron? Jemu zawsze wszystko się udawało. Wywijał się z najgorszych niebezpieczeństw. Tymczasem mija kolejny dzień, a on nie nawiązuje kontaktu. Nikt nie jest do końca pewien, co się właściwie stało. Ktoś z naszych widział, jak Tarra spada, zestrzelona, ale czy on też?
Najgorzej, gdyby wskoczył w nadprzestrzeń z uszkodzonym napędem, wtedy mógłby zostać tam na zawsze. Okropna śmierć.
Uskakuję z drogi, kiedy mija mnie stado tauntaunów, niosących sprzęty. Dopiero próbujemy się zorganizować, jakoś zasiedlić pozostałości po dawnej bazie Echo. Wszyscy mają mnóstwo roboty. Pogoda nam tego nie ułatwia, prawie zamarzamy na śniegu i wichrze. Nocami niedaleko bazy słychać wycie i porykiwania wamp. Niebezpiecznie jest wychodzić na zewnątrz i nikt tego nie robi. Chyba że naprawdę musi.
Dlatego każdą wolną chwilę (a nie mam ich wiele) poświęcam na badanie okolic bazy. Muszę znaleźć bezpieczne miejsce, ukryte, a jednocześnie łatwo dostępne, bez narażania się na atak wściekłej wampy po drodze. Teraz, póki trwa cały ten chaos związany z przeprowadzką, mogę sobie pozwolić na takie wymykanie się w biały dzień. Zawsze mogę powiedzieć, że idę dopilnować jakichś prac.
Poprawiam gogle i mocniej zaciągam kaptur. Przede mną, w padającym wciąż śniegu, widać niewyraźnie jakieś wzniesienie. To ruiny dawnych wieżyczek strzelniczych albo może wrak AT-AT, pozostałość po dawnej bitwie. Nie mam pewności, dlatego chcę to sprawdzić. Byłoby świetnie, gdyby to okazał się AT-AT, w jego wnętrzu powinno być sporo miejsca na zamontowanie sprzętu…
Mimowolnie zwalniam kroku. Zmuszam się, by postawić każdy następny, i to nie dlatego, że wiatr wieje mi w twarz. Mam ochotę zawrócić natychmiast do bazy, wmieszać się między ludzi, rozładowywać sprzęt i udawać, że jestem razem z nimi, tak jak zwykle. Ale nie mogę. Muszę brnąć dalej w śniegu, szukając miejsca, gdzie będzie można zamontować nadajnik łączący mnie z Najwyższym Porządkiem. Muszę zbierać informacje i przekazywać je regularnie. Tylko w ten sposób, tylko jeśli udowodnię swoją lojalność, zapewnię bezpieczeństwo… zapewnię kolejny dzień życia…
Zaciskam pięści i biorę głęboki wdech. Tak ciężko jest o nim myśleć, uwięzionym, zdanym na łaskę wroga. Muszę zrobić wszystko, żeby go uratować. Nawet jeśli potem sam mnie potępi i odrzuci.
Pamiętam ten dzień, kiedy skontaktowali się ze mną. Początkowo holotransmisja wyglądała całkiem niewinnie, jak głupoty, które przesyłamy sobie czasem, kiedy się nudzimy. A potem…
Dziwny kształt, który dopiero po dłuższym przyglądaniu się, okazał się człowiekiem przykutym do krzesła przesłuchań. Zmasakrowana, pokryta krwią twarz… Obraz był niewyraźny i pełen szumów, ale głos, który odezwał się chwilę potem – czysty i zimny jak lód. Stawiał warunki nie do odrzucenia. Podawał sposób kontaktu i częstotliwość, na jakiej mam nadawać. Po zakończeniu transmisji mój holopad spłonął, stopił się od wewnątrz, niszcząc wszystkie dane.
Od tej pory jestem z nimi w regularnym kontakcie. Nie próbuję oszukiwać – oni zawsze o tym wiedzą. Wiem, jak potrafią karać. A potem wracam do ludzi, którzy wciąż uważają się za moich przyjaciół i udaję, że wszystko jest jak dawniej. Przybieram maskę, nikt nie podejrzewa, co się pod nią kryje. Nikt nie przygląda mi się dziwnie, wszyscy sądzą, że cały czas jestem tą samą wesołą, wygadaną osobą, co kiedyś. Czasami próbuję zapomnieć. Alkohol, szybki seks – to najprostsze sposoby. Temu też nikt się nie dziwi, wszyscy wiedzą, że piloci muszą jakoś rozładowywać stres.
Czasami, kiedy czuję, że dłużej nie wytrzymam, biorę swój blaster i przyglądam mu się. Zastanawiam się, czy strzał prosto w mózg jest bolesny. Gdyby chodziło tylko o mnie… mam dość odwagi, żeby z tym skończyć. Ale nawet śmierć nie jest wyjściem z tej sytuacji…

...

...