czwartek, 22 grudnia 2016

Rogue One - spoilery!

Dawno nie zaglądałam na tego bloga i miałam z tego powodu trochę wyrzuty sumienia, bo wiem, że przerwałam historię w takim emocjonującym momencie. Ale jakoś nie czułam weny i nie mogłam się zabrać znów za pisanie. Jednak wczoraj byłam na filmie Rogue One (wiem, ze ma polski tytuł, ale jakoś mi wcale nie pasuje) i jedna ze scen przypomniała mi o tym blogu i opowiadaniu... a dokładnie, kiedy Jyn dostaje od rodziców wisiorek z kryształem :D :D :D
Ale ja to wymyśliłam pierwsza! :D
Muszę coś napisać o tym filmie, bo naprawdę wyszłam z kina cała roztrzęsiona, ale uwaga będą

SPOILERY SPOILERY SPOILERY SPOILERY!

Na początku przeżyłam zaskoczenie, kiedy Cassian Andor zastrzelił informatora. Pomyślałam, że żołnierz Rebelii tak by się nie zachował... ale potem przyszło mi do głowy, że jednak taka postać, które nie jest do końca dobra ani zła, jest bardziej prawdziwa. Wiedziałam już, że to będzie inny film niż wszystkie części, które do tej pory oglądałam. Przebudzenie Mocy w porównaniu z Rogue One wygląda bardziej jak bajka. Rogue One jest bardziej realistyczny i to widać nawet po bohaterach. Cassian Andor jest bardzo niepozorny, taka szara mysz, takie miałam skojarzenia. Z bohaterów najbardziej podobali mi się Chirrut i Base - jeden wierzący z całej siły w Moc, a drugi chyba tylko w swój blaster ;) Zastanawiam się, czy Chirrut nie był jakimś ukrytym Jedi, bo przecież tylko dzięki Mocy mógł tak walczyć, będąc niewidomy. 
Jyn jakoś nie bardzo mi się podobała. Moim zdaniem za szybko przeszła od buntowniczki, która ucieka przed wszystkimi i nie chce walczyć po żadnej stronie do rebeliantki. 
Ale to zakończenie... Zakończenie sprawiło, że chciało mi się płakać! Ale z drugiej strony śmierć Jyn i Cassiana była piękna... Mam ochotę coś o nich napisać. Było mi bardzo żal, że zginęli w takiej chwili, kiedy ukończyli misję i może właśnie zaczęło się rodzić między nimi uczucie (tak wyglądali, kiedy jechali tą windą w dół). 
Myślę, że mogłabym polecić ten film każdemu, tylko nie małym dzieciom, bo jest zbyt poważny jak dla nich i ze smutnym zakończeniem. 

środa, 13 kwietnia 2016

50 twarzy Kylo Rena (Oneshot)

Uwaga, uwaga :D
Ten kawałek powstał na wielką prośbę mojej koleżanki i jest to osobna jednopartówka, nie część opowiadania!
Wiem, że Kylo Ren jest zupełnie niekanoniczny :P ale mam nadzieję, że spodoba Wam się...
(wiem, że nie umiem pisać takich scen, ale raz się żyje XD)

Dla Ciebie, Aynez! :P (i wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!)

***************************************************************************

Aynez Ren dezaktywowała miecz i krótkim skinieniem głowy podziękowała przeciwnikowi.
To był piękny pojedynek, a ona sama pokazała się w nim od najlepszej strony. Kilka razy mało brakowało, a zostałaby pokonana, ale zawsze w ostatniej chwili udało jej się zaskoczyć go jakąś sztuczką. Miała wrażenie, że za każdym razem, kiedy udaje jej się sparować cios albo efektownym piruetem wywinąć się spod ostrza, przeciwnik nabiera dla niej respektu. Zależało jej na tym. Wiele poświęciła, żeby dotrzeć aż tu i móc trenować pod okiem samego Kylo Rena! Ten pojedynek był jej egzaminem wstępnym – gdyby nie wykazała swych umiejętności, mistrz odesłałby ją z pogardą tam, skąd przyszła. A wcale nie chciała wracać do położonej gdzieś na najdalszych krańcach Galaktyki siedziby Rycerzy Ren.
Nie, możliwość szkolenia u Kylo warta była każego poświęcenia. On był najlepszy. Był wspaniałym rycerzem, wnukiem legendarnego Dartha Vadera. Każdy z młodych adeptów Zakonu Ren chciał być jak on. Przypomniało jej się, jak nieraz, nocami, rozmawiali długo, snując marzenia, że dołączą do niego i razem będą podbijać Galaktykę... Kylo Ren rzadko zjawiał się w siedzibie Zakonu, ale kiedy już tam był, każdy dałby się zabić, żeby tylko zwrócił na niego uwagę. Przeniesienie na Finalizera było najwyższym zaszczytem, jaki mógł ją spotkać. Nie marzyła o niczym więcej.
Odwróciła się i ruszyła długim korytarzem do swej kwatery. Przydzielono jej całkiem niezłą kajutę na Finalizerze. Oficer, który ją tam zaprowadził, tłumaczył się mocno z tego, że jest taka ciasna i niewygodna, ale Aynez wolała się nie przyznawać, że mieszkania Rycerzy Ren są jeszcze mniejsze. Tutaj miała wszystko, czego jej było trzeba, a nawet małą łazienkę z prysznicem tylko dla siebie. Prysznic był tym, czego najbardziej teraz potrzebowała. Szaty Rycerzy Ren były piękne i wyglądało się w nich dostojnie i mrocznie, ale po walce była zawsze spocona jak mysz. Czasami myślała, że ktoś, kto je projektował, nigdy nie trzymał miecza w ręce. Zwłaszcza spod hełmu ściekały jej teraz strużki potu i Aynez Ren pomyślała, że choćby się waliło i paliło, ona musi umyć włosy.
Weszła do swego pokoju, zatrzasnęła drzwi i z ulgą ściągnęła hełm. Rycerze Ren poza swymi prywatnymi kwaterami rzadko pokazywali się bez nich. Potrząsnęła głową i długie, czarne włosy rozsypały jej się na ramionach. Twarz Aynez była blada o lekko trójkątnym kształcie, miała ciemne oczy i wąskie, ciemne brwi. Teraz zmarszczyła je lekko, patrząc na droida, który popiskiwał nerwowo stojąc pod drzwiami łazienki.
– Co ty mówisz, KSO-4? – spytała zdenerwowana. – Jak to awaria?!
– Lady Aynez, proszę się nie denerwować! – zapiszczał robot. – Niestety, w całym sektorze B-2 zabrakło wody, ale technicy już nad tym pracują!
– Jak długo to potrwa?
– Godzinę... albo dwie... no najwyżej trzy!
– Coooo?! Ja muszę wziąć prysznic! – Aynez była bliska załamania. Nie wytrzyma tyle czasu!
– Lady Aynez, mam rozwiązanie. Sugeruję udać się do sektora A2, tam wszystko jest w porządku...
– To daleko?
– Nie, na sąsiednim poziomie, zaprowadzę panią!
– No to prowadź! – westchnęła Aynez. Szybko zabrała przybory i ręcznik, chowając je pod szerokim, czarnym płaszczem. Nałożyła hełm i wyszła za droidem na korytarz.
Rzeczywiście, nie było daleko. Tuż za rogiem wsiedli do windy (jakaś banda techników zamilkła przerażona na jej widok) i zjechali jeden poziom w dół. Aynez miała tylko nadzieję, że droid nie zaprowadzi jej do jakiejś wielkiej, wspólnej łazienki szturmowców. Ale na szczęście przydzielono jej inteligentnego droida. W pomieszczeniu, do którego ją zaprowadził, była tylko jedna kabina prysznicowa, choć samo było dość duże i elegancko urządzone. Aynez pomyślała, że z tej łazienki pewnie korzystają oficerowie.
Odesłała droida do kwatery i z ulgą zdjęła czarne szaty. Odkręciła ciepłą wodę i sięgnęła po żel. Och, jak dobrze było czuć wodę spływającą po skórze, mogłaby tak stać godzinami...
Nie wiedziała, jak długo tak stała pod prysznicem, z zamkniętymi oczami, kiedy nagle zaniepokoił ją jakiś dźwięk. Prze szum wody usłyszała jakby trzaśnięcie. "Zaraz... czy ja zamknęłam drzwi?" –  zaniepokoiła się. Nie mogła sobie przypomnieć. Powoli zakręciła wodę i otworzyła oczy. Ściany kabiny były zaparowane, ale i tak zdawało jej się, że widzi jakiś ciemny kształt... jakąś sylwetkę... No, pięknie. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby ktoś z załogi Finalizera podglądał ją w kąpieli! Złoży skargę... Tylko niech zobaczy, co to za jeden! Przetarła lekko szybę na wysokości oczu. W łazience rzeczywiście ktoś był. Wysoki mężczyzna, ubrany w czarne szaty, o bladej twarzy z długim nosem, otoczonej czarnymi, lekko falującymi włosami. Przystojny, ale... "Co za idiota" – pomyślała Aynez – "przecież skoro widzi, że łazienka jest zajęta, powinien wyjść! Dlaczego nie wychodzi?!". Zauważyła, że mężczyzna coś ogląda... Przyglądał się jej szatom, rzuconym w nieładzie na podłogę!
Wtedy uświadomiła sobie, że on też ubrany jest w strój Rycerza Ren. A oprócz niej na pokładzie Finalizera był tylko jeden Rycerz...
Kylo Ren podniósł wzrok i ich oczy się spotkały. Zauważyła zdumienie na jego twarzy... i coś jeszcze... czy to był gniew?
"Ciekawe, jak wygląda pod tymi wszystkimi ciuchami"
Potrząsnęła głową. Skąd te dziwne myśli...? Kylo Ren to jej mistrz i nauczyciel, nie powinna...
"Mówili, że ma ośmiopak"
Zacisnęła pięści i wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. Kylo Ren wciąż na nią patrzył i choć była pewna, że przez zaparowane ściany kabiny nie widzi nic poza jej twarzą, poczuła, że zaczyna się rumienić.
"Ciekawe, czy we wszystkim jest tak dobry, jak w walce na miecze".
Miała ochotę wrzasnąć z irytacji. Co za głupia sytuacja! Dlaczego on nie wychodzi? A jeszcze te idiotyczne myśli...
Tymczasem Kylo Ren podszedł krok bliżej.
– Co robisz w tej łazience? Masz swoją przy kwaterze – zapytał. Jego głos, nie zniekształcony przez hełm, był niski i całkiem przyjemny.
– Przepraszam... na naszym poziomie była awaria, a ja musiałam się wykąpać... Droid zaprowadził mnie tutaj – wyrzuciła szybko Aynez. – Już wychodzę, tylko...
– Ależ zostań. – Niespodziewanie Kylo Ren się uśmiechnął. – Poszukam innej wolnej łazienki.
Aynez do końca życia nie wiedziała, co w nią wstąpiło i skąd wzięłą się jej ta odwaga... A może to przemówiła przez nią Moc?
– A może się przyłączysz? – zaproponowała, lekko uchylając drzwi. – Jest tu dość miejsca dla nas dwojga...
Zdumienie i niedowierzanie przemknęło przez twarz Kylo Rena i Aynez poczuła się strasznie głupio. Co jej odbiło, teraz na pewno ją odeśle z powrotem! Jednak trwało to tylko krótką chwilę, a w następnym momencie twarz mężczyzny rozciągnął szeroki uśmiech.
– Jeśli zapraszasz... – powiedział, nie spuszczając z niej wzroku. Aynez miała wrażenie, że w mrocznych oczach Kyla teraz pojawiły się ciepłe iskierki.
Po krótkiej chwili ubrania Kylo też leżały na podłodze. Aynez przełknęła ślinę. Mężczyzna był wysoki i pięknie zbudowany. I rzeczywiście miał ten ośmiopak! Aynez tęskniła za chwilą, kiedy poczuje dotyk jego rąk na swoim ciele...
Kylo odwrócił się jeszcze i starannie zamknął drzwi łazienki. Teraz nikt nieproszony im nie przeszkodzi. Potem kilkoma zdecydowanymi krokami pokonał odległość do kabiny prysznicowej. Aynez odsunęła się pod ścianę, robiąc mu miejsce. Drżała z podekscytowania. Kylo uśmiechnął się i odkręcił wodę. Ciepłe strumienie zaczęły spływać po ich ciałach.
– Aynez Ren – powiedział Kylo, pochylając się nad jej twarzą.
– Kylo... – z trudem wykrztusiła Aynez.
Pocałował ją mocno i powoli, jego język delikatnie ale zdecydowanie wsunął się w jej usta. Oddawała pocałunek, rozkoszując się dotykiem jego dużych dłoni na swym ciele, dotykając jego twardych mięśni. Uświadomiła sobie, że od dawna marzyła o tym właśnie, nie o żadnym podboju Galaktyki. A teraz to miała... i choćby jutro miała zostać odesłana na kraniec Zewnętrznych Rubieży, nie będzie żałować ani chwili. Zarzuciła ręce na szyję Kylo i zatraciła się w pocałunku. Kiedy oderwali się od siebie, była bez tchu. Tymczasem mężczyzna pochylił się, całując jej szyję, schodząc coraz niżej po lśniącej od wilgoci skórze. Wsunęła palce w jego ciemne włosy, odchylając się do tyłu. Jęknęła cicho, kiedy czubek jego języka dotknął jej piersi i zatoczył kółko wokół sutka. Czuła jego twardą, pulsującą męskość tuż przy swojej skórze... Tak bardzo go pragnęła...
– Jesteś gotowa? – zapytał Kylo zachrypniętym głosem. Jego oczy były pociemniałe z pożądania. Aynez tylko skinęła głową.
Podniósł ją nieco do góry i oparł o ścianę, a potem wszedł w nią jednym pewnym i mocnym ruchem. Krzyknęła.
– Boli? – spytał z niepokojem, natychmiast przerywając ruch.
– Nie, jest dobrze – wyszeptała. – Tylko... jesteś taki duży...
Zaśmiał się cicho i zamknął jej usta pocałunkiem, a potem powoli zaczął się w niej poruszać. To było wspaniałe i cudowne uczucie, mieć go w sobie i Aynez czuła, że mogłaby tak trwać do końca świata. Drżała, całe jej ciało płonęło, a Kylo poruszał się coraz szybciej i mocniej... Wreszcie krzyknął krótko, odrzucając głowę w tył, a w tej samej chwili Aynez poczuła, jak wszechświat rozpada się na miliony kawałków... Pod powiekami wybuchła jej fontanna białych iskier, które lśniąc opadały w otchłań...
Potem przez długą chwilę stali oparci o siebie, nic nie mówiąc, a ich oddechy powoli się uspokajały. Kylo obejmował ją mocno ramionami, kołysząc powoli. Aynez objęła go w pasie i wtuliła twarz w jego pierś. Woda z prysznica cały czas delikatnie pieściła ich ciała.
– Byłaś cudowna – powiedział cicho Kylo, całując czubek jej głowy.
– Ty też – wymamrotała.
– Zostań ze mną – poprosił. – Nie mam tu nikogo bliskiego, jestem taki samotny...
– Na zawsze – obiecała.

Finalizer mknął cicho przez gwiezdną próżnię i nikt nie wiedział, że na jego pokładzie jest dwoje szczęśliwych ludzi więcej.



  

 *******************************
i co sądzicie? XDDDDD




sobota, 9 kwietnia 2016

Rozdział 15. Sąd, cz. 1

Poe Dameron

**************************

Tak, jak zapowiedziała Amitia, następnego dnia, tuż po zachodzie słońca, przychodzi po mnie dwóch strażników. Idę za nimi, opierając się na wystruganych z drewna kulach. Rana nie zagoiła się jeszcze do końca, ale ktoś widocznie uznał, że nie ma na co czekać z tym procesem. Strażnicy idą dość szybko, nie zważając na to, że za nimi nie nadążam…
– Hej, jak wam się tak spieszy, to możecie mnie ponieść – proponuję.
Udają, że nie słyszą, ale wyraźnie zwalniają. Przypominają mi się czasy kiedy byłem dzieckiem i połamałem obie nogi po twardym lądowaniu na lotni. Mama powiedziała wtedy, że najlepszym sposobem, żeby przemóc strach po upadku, jest spróbować znowu… tak zrobiłem, kiedy tylko wyzdrowiałem. I tak mam do teraz, nie odpuszczam. Dlatego nie chcę uciekać, jak radziła Amitia. Uciekając tylko potwierdzilibyśmy, że mamy coś na sumieniu. Nie wiem dlaczego, ale czuję, że lepiej mieć tych ludzi po swojej stronie.
Poza tym jestem zwyczajnie ciekawy… i choć ciekawość nieraz wpędziła mnie w kłopoty, i tak mam zamiar ją zaspokoić. Kim są ci ludzie? Wyglądają na lud wojowników, raczej na niskim stopniu rozwoju, na co wskazują ich stroje i uzbrojenie. Ale to jeszcze nie znaczy, że nie mogą być dla nas przydatni. Pamiętam o uzbrojonych we włocznie Ewokach, którzy pokonali szturmowców Imperium… Jednak nie są całkiem prymitywni, skoro budują wielkie budowle, jak ta, w której się znalazłem. Na pewno nie są dzikimi barbarzyńcami – otoczyli nas opieką, zamiast od razu zabić. Ale ich zwyczaje są okrutne – Ami mówiła o tych głowach wieszanych nad bramą… Jest tu dużo sprzeczności i tym bardziej mam ochotę zostać tu i poznać ich, a także przeciągnąć na naszą stronę.
O ile uda nam się przetrwać ten proces.
Wychodzimy z Domu Chorych i idziemy ulicami miasta. Zaciekawieni ludzie przyglądają nam się z bram kamiennych domów. Niektórzy przyłączają się i ruszają za nami. Słyszę narastający za naszymi plecami hałas, gwar rozmów, jakieś okrzyki. Zastanawiam się, czy są wrogo nastawieni. Pewnie tak – jesteśmy obcymi, którzy zjawili się razem z żołnierzami, którzy zaatakowali sąsiednią wioskę… Przekonanie ich, że nie mamy złych zamiarów może być trudne. Ale jak zawsze ufam w swoje szczęście.
Nagle ulica kończy się i wychodzimy na duży, kwadratowy, wybrukowany szarym kamieniem plac. Naprzeciwko nas wznosi się wielki gmach, do którego prowadzą szerokie schody. Coś mi mówi, że to nasz cel. Przypomina mi trochę piramidy na moim rodzinnym Yavinie 4.
W środku jest chłodno i ciemno, korytarze oświetlają tylko nieliczne lampy z kryształu. Gdzieniegdzie mijamy nisze, w których stoją posągi. jedne wyglądają jak ludzkie postacie o wykrzywionych twarzach, inne jak coś w rodzaju wielkich pająków.  Nie mam czasu jednak rozglądać się, bo moi strażnicy przyspieszają kroku, muszę się wysilić, żeby im dorównać.
Wreszcie docieramy do ogromnych, drewnianych, okutych metalem drzwi, które otwierają się przed nami bezszelestnie i naszym oczom ukazuje się wielka sala. Amitia już tam jest, z daleka widzę jej rude włosy. Stoi tyłem do nas, w towarzystwie dwóch strażniczek, za kamienną, okrągłą barierką. Przed nią jest kawałek pustej przestrzeni, a dalej, na drugim końcu sali ogromny posąg – chyba miejscowego bóstwa. Przedstawia postać w długich szatach, z wyciągniętymi przed siebie rękami, w każdej dłoni trzyma jakieś przedmioty, których znaczenia nie jestem w stanie odgadnąć. Twarz postaci zasłonięta jest kapturem i przechodzi mnie dreszcz, bo przypomina mi to Kylo Rena. Pierwszy raz zaczynam wątpić – a co, jeśli mieszkańcy tej planety służą ciemnej stronie Mocy? Zaraz jednak uspokajam sam siebie – gdyby tak było, przecież Najwyższy Porządek nie napadałby na nich, prawda? Przed posągiem stoją trzy wysokie, kamienne, rzeźbione trony, puste.
Widzę to wszystko z góry, bo sala schodzi w głąb, rzędy siedzeń wykute są w kamiennych stopniach, jak w amfiteatrze. Sala jest prawie całkiem zapełniona, mam wrażenie, że z pół miasta zbiegło się, żeby nas oglądać. Idziemy w stronę barierki, Ami odwraca się, słysząc nasze kroki i próbuje słabo uśmiechnąć. Stajemy obok siebie, strażnicy rzędem za nami.
– No, no, witają nas z honorami – mówię. – Tylko czerwonego dywanu brakuje.
– Jak się czujesz? – pyta Ami.
– W porządku – mówię, choć noga zaczyna mnie narywać i myślę sobie, że jeśli to potrwa długo, nie dam rady stać. Ale zobaczymy.
Strażnicy uciszają nas syknięciami. Sala też cichnie, bo oto nagle otwierają się drzwi po prawej stronie przed nami i ktoś wchodzi. Nie żadna zakapturzona postać, jak się spodziewałem, tylko młoda dziewczyna w jasnej sukience. Wyróżnia się przez swój kolor włosów – są w dziwnym odcieniu czerwieni, jak te owoce guinga, długie do ramion. Ludzie na sali wstają. Chyba się zaczyna.
– Elva Vigis Aneri! – woła dziewczyna przy drzwiach. Na salę wchodzi kolejna kobieta. Jest niska i drobna, ale idzie sprężystym krokiem, ubrana w strój wojowniczki. Na plecach ma dwa skrzyżowane miecze. Zajmuje pierwszy z kamiennych tronów, patrząc od naszej strony – po lewej.
– Mistrz Gon Feng Tsy!
Tym razem wchodzi wysoki mężczyzna, ubrany w długą do ziemi ciemną szatę. Ma długie włosy spływające na ramiona i brodę splecioną w dwa cienkie warkocze. Patrzy groźnie spod krzaczastych brwi. Zajmuje tron po prawej.
– Rasmine Taviri Bran!
Na salę wkracza, a raczej wtacza się okrągła kobieta w średnim wieku, o jasnych, krótkich włosach. Zajmuje tron pośrodku. Obok mnie Ami wciąga gwałtownie powietrze i odwraca się, szukając wzrokiem kogoś na sali. Chcę zapytać, o co chodzi, ale w tym momencie tamta trójka wstaje i zaczyna śpiewać jakąś pieśń. Sala podchwytuje i śpiewają wszyscy razem, powoli, uroczyście, w jakimś dziwnym, gardłowym języku. Dopiero w tej chwili zaczynam mieć wrażenie, że ten cały proces to naprawdę poważna sprawa…
Wreszcie kończą. Ta na środku – Rasmine – mierzy nas długim spojrzeniem.
– Obcy spoza świata! – mówi. – Podajcie wasze imiona!
– Poe Dameron – przedstawiam się.
– Amitia Tarra – mówi jednocześnie Ami.
– Obcy spoza świata! Jesteście oskarżeni o atak na wioskę Ornuti, zabójstwo dziesięciorga mieszkańców i próbę porwania dzieci! Czy przyznajecie się do winy?


************************
Nikt nie komentuje... :( 
Skomentuj, uratuj Poego! :P

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Rozdział 14: Hoth

********************************
W bazie Ruchu Oporu


*******************************


Ze wszystkich paskudnych planet w Galaktyce najgorszą chyba jest Hoth.
Brnę przez śnieg, zastanawiając się, dlaczego generał Organa zdecydowała się tu wrócić. Z jakiego powodu uznała, że lodowe jaskinie będą lepszą kryjówką niż jakieś inne miejsce o łagodniejszym klimacie. Chyba nie z powodu wspomnień o Hanie Solo?
Ewakuując się z D’Qar dostaliśmy namiary w ostatniej chwili, tuż przed wejściem w nadprzestrzeń. Miało to zapewnić nam bezpieczeństwo, żeby nie powtórzyła się taka niespodzianka jak na Rashoo, kiedy myśliwce wroga już czekały na naszą eskadrę.
Dameron i Tarra nie wrócili z tej misji.
To był trochę szok dla wszystkich. Niby każdy wie, że czasami ktoś nie wraca, ale… Dameron? Jemu zawsze wszystko się udawało. Wywijał się z najgorszych niebezpieczeństw. Tymczasem mija kolejny dzień, a on nie nawiązuje kontaktu. Nikt nie jest do końca pewien, co się właściwie stało. Ktoś z naszych widział, jak Tarra spada, zestrzelona, ale czy on też?
Najgorzej, gdyby wskoczył w nadprzestrzeń z uszkodzonym napędem, wtedy mógłby zostać tam na zawsze. Okropna śmierć.
Uskakuję z drogi, kiedy mija mnie stado tauntaunów, niosących sprzęty. Dopiero próbujemy się zorganizować, jakoś zasiedlić pozostałości po dawnej bazie Echo. Wszyscy mają mnóstwo roboty. Pogoda nam tego nie ułatwia, prawie zamarzamy na śniegu i wichrze. Nocami niedaleko bazy słychać wycie i porykiwania wamp. Niebezpiecznie jest wychodzić na zewnątrz i nikt tego nie robi. Chyba że naprawdę musi.
Dlatego każdą wolną chwilę (a nie mam ich wiele) poświęcam na badanie okolic bazy. Muszę znaleźć bezpieczne miejsce, ukryte, a jednocześnie łatwo dostępne, bez narażania się na atak wściekłej wampy po drodze. Teraz, póki trwa cały ten chaos związany z przeprowadzką, mogę sobie pozwolić na takie wymykanie się w biały dzień. Zawsze mogę powiedzieć, że idę dopilnować jakichś prac.
Poprawiam gogle i mocniej zaciągam kaptur. Przede mną, w padającym wciąż śniegu, widać niewyraźnie jakieś wzniesienie. To ruiny dawnych wieżyczek strzelniczych albo może wrak AT-AT, pozostałość po dawnej bitwie. Nie mam pewności, dlatego chcę to sprawdzić. Byłoby świetnie, gdyby to okazał się AT-AT, w jego wnętrzu powinno być sporo miejsca na zamontowanie sprzętu…
Mimowolnie zwalniam kroku. Zmuszam się, by postawić każdy następny, i to nie dlatego, że wiatr wieje mi w twarz. Mam ochotę zawrócić natychmiast do bazy, wmieszać się między ludzi, rozładowywać sprzęt i udawać, że jestem razem z nimi, tak jak zwykle. Ale nie mogę. Muszę brnąć dalej w śniegu, szukając miejsca, gdzie będzie można zamontować nadajnik łączący mnie z Najwyższym Porządkiem. Muszę zbierać informacje i przekazywać je regularnie. Tylko w ten sposób, tylko jeśli udowodnię swoją lojalność, zapewnię bezpieczeństwo… zapewnię kolejny dzień życia…
Zaciskam pięści i biorę głęboki wdech. Tak ciężko jest o nim myśleć, uwięzionym, zdanym na łaskę wroga. Muszę zrobić wszystko, żeby go uratować. Nawet jeśli potem sam mnie potępi i odrzuci.
Pamiętam ten dzień, kiedy skontaktowali się ze mną. Początkowo holotransmisja wyglądała całkiem niewinnie, jak głupoty, które przesyłamy sobie czasem, kiedy się nudzimy. A potem…
Dziwny kształt, który dopiero po dłuższym przyglądaniu się, okazał się człowiekiem przykutym do krzesła przesłuchań. Zmasakrowana, pokryta krwią twarz… Obraz był niewyraźny i pełen szumów, ale głos, który odezwał się chwilę potem – czysty i zimny jak lód. Stawiał warunki nie do odrzucenia. Podawał sposób kontaktu i częstotliwość, na jakiej mam nadawać. Po zakończeniu transmisji mój holopad spłonął, stopił się od wewnątrz, niszcząc wszystkie dane.
Od tej pory jestem z nimi w regularnym kontakcie. Nie próbuję oszukiwać – oni zawsze o tym wiedzą. Wiem, jak potrafią karać. A potem wracam do ludzi, którzy wciąż uważają się za moich przyjaciół i udaję, że wszystko jest jak dawniej. Przybieram maskę, nikt nie podejrzewa, co się pod nią kryje. Nikt nie przygląda mi się dziwnie, wszyscy sądzą, że cały czas jestem tą samą wesołą, wygadaną osobą, co kiedyś. Czasami próbuję zapomnieć. Alkohol, szybki seks – to najprostsze sposoby. Temu też nikt się nie dziwi, wszyscy wiedzą, że piloci muszą jakoś rozładowywać stres.
Czasami, kiedy czuję, że dłużej nie wytrzymam, biorę swój blaster i przyglądam mu się. Zastanawiam się, czy strzał prosto w mózg jest bolesny. Gdyby chodziło tylko o mnie… mam dość odwagi, żeby z tym skończyć. Ale nawet śmierć nie jest wyjściem z tej sytuacji…

środa, 30 marca 2016

Rozdział 13. Strach

W nocy mam dziwne sny.
Śni mi się, że tonę w oceanie. Woda przelewa się wokół mnie i jakby przeze mnie. Tonę i zapadam się coraz głębiej, ale cały czas oddycham, jakbym była rybą. Czuję przytłaczający mnie ciężar milionów ton wody i wiem, że nie wydostanę się na powierzchnię bez pomocy. Robi się coraz ciemniej i zimniej, zaczynam się bać. Jeśli nikt mi nie pomoże, utonę!
Budzę się z bólem głowy, spocona, oddychając ciężko. Czuję się jak pijana albo naćpana. Może ja też złapałam tę bagienną gorączkę?
Tjall pojawia się niedługo po śniadaniu, tym razem przynosi ze sobą karty - “żeby mi się nie nudziło”. Uczy mnie tikku – najpopularniejszej miejscowej gry hazardowej, ja uczę go sabacca. Trochę się dziwię, że tak bez przeszkód mnie odwiedza, ale nic nie mówię, żeby się nie zniechęcił. W zamian za opowieści z życia pilotów Ruchu Oporu, dowiaduję się coraz więcej o tutejszych mieszkańcach. Na przykład, miejsce, w którym przebywam, wcale nie jest więzieniem. To raczej, o ile dobrze zrozumiałam, świątynia połączona ze szkołą. Samo słowo “świątynia” elektryzuje mnie. Kojarzy się z Jedi – czy to możliwe, że tu są jacyś rycerze? Może uda się nawiązać kontakt z Lukiem Skywalkerem? Jednak kiedy próbuję dowiedzieć się czegoś więcej, Tjall wykręca się od odpowiedzi i usiłuje skierować rozmowę na inne tematy. To tylko sprawia, że jestem bardziej zaintrygowana. Jeśli uda się nam wyjść cało z tej sytuacji i obronić przed tym sądem, który nam grozi, muszę dowiedzieć się czegoś więcej.
No właśnie, sąd. Zasypuję Tjalla gradem pytań. Jestem pewna, że tak ciekawski chłopak jak on musiał coś słyszeć. I rzeczywiście – po dłuższym wykręcaniu się, Tjall wreszcie zdradza tajemnicę.
– Jutro wieczorem – mówi. – Tak mówili. Jutro wieczorem, jeśli ten twój Poe będzie na tyle zdrowy, żeby wytrzymać proces. Ale z nim jest już coraz lepiej, mówili, że rana się goi…
Oddycham z ulgą, wreszcie jakaś dobra wiadomość. Tjall opuszcza głowę i zagryza wargi. Kiedy na mnie spogląda, ma w oczach wyraz poważnego niepokoju.
– Przyjechali ludzie z Ornuti – mówi cicho. – Opowiadają, co tam się działo. Ami… powiedz mi… ty naprawdę nie…
– Przysięgam – mówię poważnie i przykładam rękę do serca. – Mogę przysiąc na moje życie i na wszystko, co dla was ważne. Nie zrobiliśmy na waszej planecie nic złego.
– Przysięgnij na Równowagę – mówi chłopak.
– Przysięgam na Równowagę – powtarzam za nim. – Ani ja, ani Poe nie zrobiliśmy tu nic złego. Nie zabiliśmy żadnego z waszych ludzi. Całe życie walczymy z tymi, którzy napadają na bezbronnych.
Tjall wypuszcza powietrze z płuc i uśmiecha się lekko.
– Jesteś obca, ale chyba nie jesteś zła? – mówi naiwnie jak dziecko. – Wiesz, starsi zawsze mówili, że od obcych lepiej trzymać się z daleka, najlepiej, jeśli nikt się nami nie interesuje, i my też nie… A ja tak chciałbym polecieć gdzieś poza świat, zobaczyć to wszystko, co ty… – mówi z tęsknotą w głosie.
– Kiedyś polecisz – pocieszam go.  – A wasi starsi mają trochę racji, na planetach można spotkać wielu złych ludzi… jak Kylo Ren – otrząsam się na samo wspomnienie – ale też wielu dobrych. Sam zobaczysz.
Tjall tym razem uśmiecha się szeroko.
– Lubię cię, Ami – stwierdza.
– Ja też cię lubię, dzieciaku – mówię. Tjall prycha z oburzeniem.
– Jestem dorosły! Byłem na trzech wyprawach, mam wojenne imię!
– Dzieciak! – wystawiam język.
– Bo sobie pójdę!
– No dobra, nie jesteś dzieciakiem – kapituluję. – Nie idź. Jeszcze partyjkę sabacca?
– I tak muszę – mówi ze smutkiem. – Za długo tu siedzę, ktoś się zorientuje…
– Mamusia cię szuka? – pytam złośliwie. Tjall patrzy na mnie z fochem.
– Załatw mi coś jeszcze – proszę. – Muszę zobaczyć się z Poem.
– Znowu?!
– Muszę z nim porozmawiać – mówię z naciskiem. – On pewnie jeszcze nic nie wie.
– Dobra. Wieczorem przyjdę.


Tjall znika, zostaję sama, a niespokojne myśli krążą mi po głowie coraz prędzej. Co się z nami stanie? Czy nasze głowy zawisną nad bramą miasta? Chodzę po pokoju w kółko jak zwierzę w klatce. Jeśli to potrwa dłużej, zwariuję!


***
Przekradamy się znów korytarzami, tym razem tylko we dwójkę. Pavikki ma jakieś nocne ćwiczenia, jak wyjaśnił Tjall. Domyślam się, że w związku z tamtym atakiem, wojownicy muszą teraz zachowywać stałą gotowość. Mijamy kolejne korytarze, kiedy nagle zza zakrętu błyska światło i słyszymy jakieś głosy. Tjall klnie cicho i rozgląda się w panice. Na szczęście tuż obok jest płytka nisza w ścianie, w której stoi kamienny posąg. Wciskamy się tam z trudem, ledwie starcza miejsca. Tjall wierci mi łokciem dziurę w żołądku, ale nie mam czasu nawet go opieprzyć, bo światło rozjaśnia się i zza rogu wychodzą dwie kobiety. Jedna, starsza i dość gruba, dźwiga pod pachą mnóstwo jakichś pozwijanych w rulony papierów. Jest ubrana w długą, zieloną szatę, ma krótko przycięte, jasne – a może siwe? – włosy, sterczące nieporządnie na wszystkie strony. Druga jest młodsza, szczuplejsza, ubrana w tunikę podobną do mojej, ma ciemne włosy do ramion. W jednej ręce trzyma latarnię, a drugą podtyka pod nos swojej towarzyszki jakąś tabliczkę.
– Metlang, kochana, nie mów do mnie liczbami i wzorami, bo wiesz, że ich nie rozumiem – mówi ta starsza, a w jej głosie brzmi rozbawienie. – Wierzę, że to, co odkryłaś, jest ważne, ale proszę, mów tak, żeby stara baba zrozumiała…
Kiedy znikają za zakrętem korytarza, słyszę, jak Tjall głośno wypuszcza powietrze. Spoglądam na jego bladą i przestraszoną twarz i nagle wszystko rozumiem.
– Wiem, kto to był! – chichoczę, a chłopak patrzy na mnie ze zdumieniem. – Twoja matka, tak?
– Nooo, znowu pracuje po nocach. Jakby mnie tu nakryła… Dobra, chodźmy, nie ma czasu!
Docieramy do Domu Chorych. Kiedy ostrożnie uchylam drzwi pokoju, mam wrażenie, że Poe znów śpi, ale za chwilę otwiera oczy i siada na łóżku, całkiem przytomny.
– Ami! Co ty tu robisz? – W jego głosie brzmi zdumienie. – Jak ci się udało… Kto to jest?
– To Tjall, przyprowadził mnie tu. Tjall, to jest Poe, najlepszy pilot w całej Galaktyce. Na pewno opowie ci mnóstwo ciekawych historii, jeszcze ciekawszych niż ja!
Tjall z powagą kiwa głową i wyciąga rękę do Poego.
– Tjall Taviri Onte – przedstawia się. Poe wstaje z pewnym trudem (widzę, że jego nogę pokrywa gruby opatrunek) i też wyciąga rękę.
– Poe Dameron.
Tjall przez chwilę wygląda na lekko zaskoczonego, ogląda się na mnie jakby chciał o coś zapytać, ale rezygnuje i tylko wita się z Poem.
– Siadajcie – mówi Poe, a ponieważ w pokoju nie ma żadnych sprzętów poza łóżkiem i małym stolikiem, siadamy prosto na podłodze. – Poczęstujcie się. – Podaje nam miskę z owocami. – Ktoś to przyniósł, kiedy spałem.
Tjall za moimi plecami jakby parska śmiechem, ale kiedy odwracam się do niego, twarz ma poważną, więc tylko wzruszam ramionami i biorę owoc. Jest wielkości pięści, okrągły, twardy, pokryty gładką skórką w kolorze głębokiej czerwieni, lekko wpadającej w fiolet. Nadgryzam go lekko – smakuje słodko i świeżo, jest bardzo dobry. Poe gryzie swój z rozmachem, a sok spływa mu po szczęce, teraz pokrytej czarnym, szorstkim zarostem. Za moimi plecami znów słyszę chichot.
– Co jest, Tjall?! – odwracam się do niego ze zmarszczonymi brwiami. – Coś jest nie tak z tymi owocami? Są… trujące? – pytam ze strachem.
– Nie, skąd! To guinga, bardzo dobre, tylko… – Wybucha śmiechem i zaraz łapie się za usta, przestraszony, że ktoś nas mógł usłyszeć. – To ja popilnuję na korytarzu – mówi i znika za drzwiami.
– Mam nadzieję, że nie powodują sraczki – mruczy Poe podejrzliwie i odkłada owoc na stół. Ja robię to samo. Przez chwilę trwa cisza, kiedy tu szłam, miałam w głowie tyle rzeczy, a teraz nie wiem, co powiedzieć!
– Śniłaś mi się – mówi nagle Poe. – Kiedy leżałem w gorączce, śniło mi się, że przyszłaś, i…
Oddycham z ulgą, więc wziął ten mój wyskok za sen. Dobrze, nie będę go wyprowadzać z błędu. No… może kiedyś.
– Mam nadzieję, że to nie był jakiś straszny koszmar – mówię, uśmiechając się nerwowo. – Poe, musimy porozmawiać. Nie jest dobrze.
– Co się dzieje? – Poważnieje od razu. – Nic nie wiem, nie udało mi się z nikim zagadać. Pewnie im nie wolno z nami rozmawiać. A ty coś wiesz?
– Tak. Będą nas sądzić. Jutro wieczorem – wyrzucam szybko. – Poe, co zrobimy? Boję się.
– Myślisz, że uważają nas za szturmowców? – Poe zagryza wargi. – Co mogą nam zrobić?
– Zabiją nas – szepczę. – Dowiedziałam się… Tjall mi mówił… że napastnikom obcinają głowy i wieszają je nad bramą miasta. – Ledwie mówię, tak bardzo mam ściśnięte gardło. Oczy Poego rozszerzają się w szoku.
– Ami, spokojnie, będzie dobrze – mówi po dłuższej chwili milczenia. – Przecież nie jesteśmy napastnikami. Nie zrobiliśmy nic złego.
– Jak ich o tym przekonamy? Wiesz sam, jak to wygląda…
– Powiemy prawdę.
Kręcę głową sceptycznie.
– A jeśli nie uwierzą? Poe, uciekajmy. Tjall nam pomoże, on strasznie chce się stąd wyrwać, jeśli zabierzemy go ze sobą… Zdobędziemy jakiś statek i…
– Nie, Ami – mówi poważnie Poe. Bierze moje dłonie w swoje i mocno przytrzymuje. – Nie będziemy uciekać. Zostaniemy tu i przekonamy ich.
– Boję się – mówię, opuszczając głowę. Włosy opadają mi na twarz. Poe odgarnia je i patrzy mi prosto w oczy.
– Będzie dobrze, Ami – mówi z naciskiem. – Obiecuję.

*******************************

Uff, przepraszam, że tak długo mnie nie było... chorowałam i nie miałam wcale ochoty pisać... Ale wracam z nowym rozdziałem, mam nadzieję, że się Wam spodoba!


piątek, 11 marca 2016

Rozdział 12. Pytanie za pytanie!

Po posiłku pozwalają mi pójść do łazienki. Oczywiście, pod strażą. Na szczęście wartowniczki zostają za drzwiami i mogę spokojnie zdjąć ubranie i umyć się w wielkiej, kamiennej misie, do której woda napływa przez otwór w dnie. Od razu mi lepiej, choć teraz dopiero czuję, jak bardzo jestem zmęczona.
Po powrocie do celi odkrywam, że czeka na mnie nowe ubranie. To dobrze, bo moje jest brudne i poszarpane, a bluza ma oderwany rękaw. Rozwijam pakunek i wkładam najpierw bieliznę, która jest trochę dziwna w kształcie ale można się przyzwyczaić, potem  obcisłą bluzkę z szarego, elastycznego materiału, luźne spodnie ze ściągaczem w pasie i przy kostkach, a na koniec coś w rodzaju tuniki z dwóch szerokich pasów brązowego płótna, zszytych na skos. To chyba zwyczajny strój tutejszych mieszkańców – przypominam sobie, że podobne rzeczy mieli na sobie ludzie, którzy obserwowali nasze przybycie.
Potem ściągam tunikę i kładę się na łóżku, bo nie jestem w stanie dłużej walczyć z sennością. Przed zaśnięciem pozwalam sobie na chwilę nadziei – skoro dali mi jeść i nowe ubranie, a ten jakiś mistrz Feng leczy Poe, to chyba nie zamierzają nas zabić?


Budzi mnie skrzypnięcie drzwi.
Uchylam lekko powieki i spoglądam, udając, że nadal śpię. Drzwi powoli otwierają się i wsuwa się przez nie czyjaś głowa. Ledwie powstrzymuję się, żeby nie syknąć z zaskoczenia. To Tjall, chłopak, który mnie prowadził. Czego tu szuka?
Tjall wchodzi i ostrożnie zamyka za sobą drzwi, a potem kuca obok łóżka i przygląda mi się z miną, jakby się wahał. Domyślam się, że chce mnie obudzić. Postanawiam rozstrzygnąć jego dylematy i otwieram oczy.
– Co tu robisz? – pytam.
Ku mojemu zdziwieniu, uśmiecha się szeroko.
– Cześć – mówi. – Przyszedłem, bo… eee… Ty naprawdę jesteś… stamtąd? – Wykonuje jakiś nieokreślony gest rękami. – To znaczy… spoza świata?
Ciekawe określenie – “spoza świata”. Rzadko spotyka się ludzi, którzy uważają swoją planetę za cały świat. Już najmłodsze dzieci w szkołach uczą się o tym, jak ogromna jest Galaktyka i ile zamieszkanych planet się w niej znajduje.
– Tak, jestem stamtąd – potwierdzam. Oczy chłopaka zaczynają błyszczeć.
– A opowiesz mi, jak tam jest? – pyta z nadzieją. – Nigdy nie byłem gdzieś poza światem, na innej planecie.
– Nie byłeś, naprawdę? Ile ty masz lat?
– Trzynaście.
– Coooo??? – nie rozumiem. Chłopak wygląda młodo, ale nie aż tak!
– No, trzynaście, a co?! A ty ile masz?
– Dwadzieścia pięć.
– Coooo?! Moja matka ma… eee… dwadzieścia siedem, a nie wyglądasz jak ona!
Przez chwilę patrzymy na siebie zdumieni, a potem wybuchamy śmiechem.
– Trzynaście planetarnych, tak? Ile to będzie na standardowe?
– Ojej. – Chłopak zamyśla się głęboko. – Nie mam głowy do liczb, nigdy nie potrafię… eee, zaraz… Dziewiętnaście? Albo dwadzieścia – mówi niepewnie.
– To ja mam… – obliczam szybko w myślach – niecałe siedemnaście.
Już wiem, że rok na tej planecie trwa mniej więcej półtora standardowego, ale dalej nic mi to nie mówi, gdzie właściwie się znalazłam.
– To jak, opowiesz mi? – dopytuje się Tjall.
– Jasne. Ale coś za coś – uśmiecham się chytrze. – Ja odpowiadam na twoje pytania, a ty na moje, dobrze?
– Ojej, właściwie… to nie wiem, czy mogę…
– To nie będzie opowieści – mówię twardo. Widzę, jak przez chwilę chłopak się łamie.
– Dobrze, pytaj o co chcesz.
– Gdzie my właściwie jesteśmy? Co to za planeta?
– Planeta nazywa się Erba. Nasze słońce to Erebium. I… nie wiem właściwie, co jeszcze ci powiedzieć. Nikt tu nigdy nie przylatuje, my też nigdzie nie latamy… Nawet nie mamy statków…  Aha, jest sąsiednia planeta, nazywa się Orba, ale to złe miejsce. Tak mówi moja matka – dodaje przepraszającym tonem.
Marszczę brwi i zastanawiam się. Nigdy nie słyszałam o Erbie, ale Orba… złe miejsce… w układzie Erebium… Coś majaczy gdzieś głęboko w mojej pamięci, ale nie potrafię tego wydobyć. Postanawiam przy pierwszej okazji dostać się do jakiejś miejscowej biblioteki (chyba mają tu biblioteki?) i sprawdzić te informacje.
– Teraz ty! – mówi z satysfakcją chłopak. – Opowiedz mi o innych planetach!
– Opowiem ci o Korelii – mówię.
Opowiadam, starając się, by wypadło to jak najciekawiej. Domyślam się, że Tjalla nie zainteresuje raczej, jaką planetą jest Korelia, ile ma księżyców, oceanów i tego wszystkiego. Snuję więc opowieść o przemytnikach, piratach i rebeliantach. Wspominam o Hanie Solo i jego przygodach. Tjall patrzy na mnie jakby zobaczył bóstwo.
– Dobra, koniec – mówię wreszcie. – Teraz ty odpowiadasz.
Biorę głęboki oddech i zadają drugie najważniejsze pytanie:
– Kim jest ta Rasmine? Co to znaczy, że “nas osądzi”? Czego mamy się spodziewać?
Oczy Tjalla uciekają gdzieś w bok, chłopak jest wyraźnie zmieszany.
– Rasmine jest Sędzią – mówi wreszcie. – Ona tu rządzi, razem z Elvą, Wojowniczką… widziałaś ją… i Mistrzem Feng. Ale nie bój się jej, ona jest w porządku – zapewnia gorliwie. – Jeśli nie zrobiliście nic złego, to nic wam się nie stanie. Tylko nie próbuj przed nią kłamać. Ona zawsze wie, kiedy ktoś kłamie – wzdycha ciężko i domyślam się, że miał już do czynienia z tą Rasmine.
– A jeśli ktoś zrobił coś złego, to co z nim robicie? – dopytuję.
– Nooo… to zależy. Najczęściej zostaje wygnany…
Oddycham z ulgą, nie jest tak źle.
– ...ale jeśli zrobił coś naprawdę okropnego, to odcinają mu głowę i wbijają na pal nad bramą, żeby wszyscy widzieli.
O, cholera.
– I ta Rasmine… też wydawała takie wyroki? Skazywała na śmierć?
– Tak… – Tjall zastanawia się. – Dwa lata temu na wioskę w zatoce napadli piraci, zabili wiele osób. Schwytaliśmy ich i zostali skazani. To była moja pierwsza wyprawa – dodaje z dumą.
Pięknie. Jeśli wezmą nas za szturmowców, jeśli nie uda się ich przekonać, że tak naprawdę nie mamy nic wspólnego z Najwyższym Porządkiem, nasze głowy zawisną nad bramą miasta. Doskonale.
Tjall chyba ma podobne myśli, bo zaczyna przyglądać mi się podejrzliwie.
– A ty…? – pyta. – Chłopaki mówią, że statek spoza świata wylądował w Ornuti… Spalili wioskę, zabili kilka osób… Chcieli porwać dzieci… Ty też tam byłaś?!
– Nie mam z tym nic wspólnego! – mówię stanowczo. – To długa historia, ale uwierz mi, ja też walczę z takimi jak oni. Jestem z Ruchu Oporu. Tamci wzięli nas do niewoli, ale uciekliśmy i dlatego jesteśmy tutaj – tłumaczę.
Tjallowi chyba wystarcza takie zapewnienie, bo jego twarz się rozjaśnia. Niestety, jestem pewna, że nie wystarczy tej Rasmine.
– Opowiedz mi o tych walkach – prosi chłopak.
– Opowiem, ale musisz coś dla mnie zrobić.
– Tak? – Chłopak spogląda nieufnie.
– Nie bój się, nie będę prosić, żebyś pomógł mi uciec. Nie chcę, żebyś miał kłopoty. Chcę tylko… muszę… zobaczyć się z Poe. Możesz to załatwić?
– Poe? A, ten. To twój mąż?
– Co??? Nie, to mój dowódca. Pomógł mi uciec z niewoli i został ranny, szturmowcy go postrzelili. Ci, którzy napadli na waszą wioskę. Ale przedtem zdążył kilku zabić – tłumaczę. Bardzo chcę przekonać Tjalla, że jesteśmy po ich stronie.
Chłopak kiwa głową.
– Da się zrobić… ale nie teraz. Musimy poczekać, aż się ściemni.
– Dobrze. To o czym ci jeszcze opowiedzieć?
Zanim jednak zdążę zacząć kolejną opowieść, drzwi się otwierają. Spoglądamy przestraszeni.
– A, to ty, Pavikki – mówi z ulgą Tjall. – Co się dzieje?
– Zwiewaj stąd natychmiast – szepcze wojownik. – Ona cię szuka.
– O, cholera! – Tjall zrywa się na równe nogi. – Nie widziałaś mnie! Ani jego! Nikogo tu nie było!
– Jasne, nie zdradzę cię. – Uśmiecham się.
– Przyjdę później! Po zachodzie słońca!
– Będę czekać. A… kto cię szuka?
Tjalla już nie ma, ale Pavikki wsuwa jeszcze na chwilę głowę do pokoju.
– Jego matka – wyjaśnia i mruga do mnie.
Przekręca klucz w drzwiach i znów zostaję sama.


Godziny do zachodu słońca dłużą się strasznie. Nie mam nic do roboty, mogę tylko siedzieć i myśleć albo spać. Przynoszą mi jeszcze jeden posiłek, ale tym razem nikt nie chce ze mną rozmawiać. Zastanawiam się, czy mogłabym poprosić o coś do czytania.
Przed wieczorem wypuszczają mnie jeszcze raz do łazienki. Idąc korytarzami mam wrażenie, że z daleka słyszę jakieś głosy, śmiechy, tupot nóg, a nawet… śpiew? To chyba jednak nie jest więzienie. Nie spotykam jednak nikogo po drodze, tak jakby ktoś zadbał, żebym z nikim się nie kontaktowała. Jestem wdzięczna za to, że znalazł się taki ciekawski chłopak jak Tjall, od którego będę mogła stopniowo wyciągnąć wszystkie potrzebne informacje.
Razem z wieczornym posiłkiem przynoszą mi niedużą lampkę. Ma kształt wąskiego, długiego czworoboku z przezroczystego, lekko różowego kryształu. W środku płonie światełko jak mała gwiazda, jednak ściany kryształu nie nagrzewają się wcale. Podoba mi się ten przedmiot, jest prosty i bardzo piękny. Zauważyłam, że wiele rzeczy tutaj jest właśnie takie. Mieszkańcy są chyba bardzo zdolnymi rzemieślnikami.
Wreszcie mała plamka światła wpadająca przez okienko znika. Siadam na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, opieram się o ścianę i czekam.
Mija chyba kilka godzin, zdążyłam kilka razy zapaść w drzemkę i się obudzić, zanim słyszę wreszcie zgrzyt klucza w zamku. Zrywam się natychmiast na równe nogi. Tjall czeka w korytarzu, ubrany w długi płaszcz z kapturem, w ręce trzyma latarenkę podobną do mojej, tylko mniejszą i słabszą. Obok stoi ktoś drugi, kaptur zakrywa mu twarz, ale po wzroście domyślam się, że to Pavikki. Tjall podaje mi płaszcz podobny do swojego. Idziemy cicho korytarzem. Nie włożyłam butów (moje buty pilota są ciężkie i cholernie głośno tupią) i teraz kamienna posadzka ziębi mnie w stopy. Chłopaki prowadzą mnie przez różne korytarze, co chwila skręcamy to w prawo, to w lewo, a zwłaszcza, kiedy wydaje się, że z naprzeciwka ktoś idzie. Mam nadzieję, że później odprowadzą mnie z powrotem, bo sama nie trafię. Wreszcie docieramy do małych drzwi, Tjall otwiera je kluczem (skąd on ma te wszystkie klucze?) i wychodzimy na zewnątrz. Przemykamy pod ścianami domów, aż wreszcie wślizgujemy się na jakieś zarośnięte chwastami podwórko, a z niego, kolejnymi małymi i obdrapanymi drzwiami, do środka jakiegoś budynku.
– Teraz tu poczekajcie – mówi Tjall i znika. Rozglądam się. Chyba jesteśmy w jakimś magazynie. W słabym świetle latarenki widać wysokie aż po sufit półki wypełnione różnymi rzeczami. Pavikki opiera się o jedną z nich i przygląda mi się.
– Gdzie jesteśmy? – pytam.
– W Domu Chorych – odpowiada. – Hej, powiedz mi… naprawdę latałaś na statkach?
– Naprawdę – uśmiecham się. Kolejny zaciekawiony, to bardzo dobrze. – Podobno wy nigdzie nie latacie? Nie macie żadnych statków? Jak utrzymujecie kontakt z innymi planetami?
– Nie wiem. – Wzrusza ramionami. – Starsi wiedzą. Mówią, że z zewnątrz przychodzi tylko zło… Chyba mają rację. Dawniej napadali na nas ludzie z Orby, a teraz… jak to się nazywało? Porządek?
– Najwyższy Porządek – mówię.
– No właśnie. Kiedyś ludzie od nas też latali – przypomina sobie Pavikki. – Lyssa zawsze się chwali, że jej pradziadek był pilotem i nawet został w ich rodzinie statek po nim. Ale potem była ta wielka bitwa… nie opowiem ci dokładnie, zawsze byłem słaby z historii… i od tego czasu nie…
Przerywa mu skrzypnięcie drzwi, to wraca Tjall.
– Droga wolna! – rzuca. – Za mną!
Wychodzimy i ostrożnie przemykamy korytarzem. W całym Domu Chorych pachnie czymś dziwnym. Domyślam się, że to pewnie miejscowe lekarstwa. Mam nadzieję, że okażą się skuteczne na ranę Poe i tę bagienną gorączkę…
– Tutaj – mówi wreszcie Tjall i podaje mi latarenkę. – Będziemy pilnować pod drzwiami, jakby ktoś szedł, zagwiżdżę. Ale nie wiem, czy sobie z nim porozmawiasz, dostał zioła na sen… – Wzrusza ramionami.
Wchodzę do pokoju. Jest podobny do mojej celi, też malutki i prawie bez mebli. Odstawiam lampę na stolik i przyklękam koło łóżka. Poe śpi, leżąc na boku, z ręką pod głową. Jest ubrany w czystą, białą koszulkę. W kontraście z nią jego skóra wydaje się jeszcze ciemniejsza. Wypatruję z niepokojem oznak gorączki, ale jego oddech jest spokojny i równy. Dotykam lekko jego czoła, też nie wydaje się rozpalone. Uśmiecham się  z ulgą, a potem delikatnie przegarniam jego ciemne włosy. Kładę głowę obok na poduszce i przyglądam mu się. Śpiący Poe wydaje się taki bezbronny. Gdzieś znika zawadiacki, brawurowy pilot, który z okrzykiem radości gonił myśliwce wroga, a zostaje… ktoś, kogo nie znam. A bardzo chciałabym poznać.
Nadal gładzę kosmyki jego włosów, a potem… sama nie wiem, co mi odbija i skąd ten impuls… przybliżam twarz do jego twarzy i delikatnie całuję go w usta. Odsuwam się natychmiast, serce bije mi jak szalone, twarz zalewa rumieniec. Och, żeby tylko się nie obudził! Ale już za późno, nagle widzę, że powieki Poe uchylają się lekko. Światło latarenki budzi tajemnicze błyski gdzieś głęboko w jego ciemnych oczach. Siedzę jak sparaliżowana, nie mając odwagi się ruszyć. Poe przygląda mi się przez chwilę, a potem zasypia znów.
Och, dość wrażeń jak na jeden dzień. Ostatni raz przygładzam jego włosy, potem delikatnie przykrywam kołdrą jego ramiona i wychodzę na korytarz, gdzie czekają cierpliwie Tjall i Pavikki. Mam nadzieję, że uda nam się wrócić bez przeszkód.

...

...