środa, 30 marca 2016

Rozdział 13. Strach

W nocy mam dziwne sny.
Śni mi się, że tonę w oceanie. Woda przelewa się wokół mnie i jakby przeze mnie. Tonę i zapadam się coraz głębiej, ale cały czas oddycham, jakbym była rybą. Czuję przytłaczający mnie ciężar milionów ton wody i wiem, że nie wydostanę się na powierzchnię bez pomocy. Robi się coraz ciemniej i zimniej, zaczynam się bać. Jeśli nikt mi nie pomoże, utonę!
Budzę się z bólem głowy, spocona, oddychając ciężko. Czuję się jak pijana albo naćpana. Może ja też złapałam tę bagienną gorączkę?
Tjall pojawia się niedługo po śniadaniu, tym razem przynosi ze sobą karty - “żeby mi się nie nudziło”. Uczy mnie tikku – najpopularniejszej miejscowej gry hazardowej, ja uczę go sabacca. Trochę się dziwię, że tak bez przeszkód mnie odwiedza, ale nic nie mówię, żeby się nie zniechęcił. W zamian za opowieści z życia pilotów Ruchu Oporu, dowiaduję się coraz więcej o tutejszych mieszkańcach. Na przykład, miejsce, w którym przebywam, wcale nie jest więzieniem. To raczej, o ile dobrze zrozumiałam, świątynia połączona ze szkołą. Samo słowo “świątynia” elektryzuje mnie. Kojarzy się z Jedi – czy to możliwe, że tu są jacyś rycerze? Może uda się nawiązać kontakt z Lukiem Skywalkerem? Jednak kiedy próbuję dowiedzieć się czegoś więcej, Tjall wykręca się od odpowiedzi i usiłuje skierować rozmowę na inne tematy. To tylko sprawia, że jestem bardziej zaintrygowana. Jeśli uda się nam wyjść cało z tej sytuacji i obronić przed tym sądem, który nam grozi, muszę dowiedzieć się czegoś więcej.
No właśnie, sąd. Zasypuję Tjalla gradem pytań. Jestem pewna, że tak ciekawski chłopak jak on musiał coś słyszeć. I rzeczywiście – po dłuższym wykręcaniu się, Tjall wreszcie zdradza tajemnicę.
– Jutro wieczorem – mówi. – Tak mówili. Jutro wieczorem, jeśli ten twój Poe będzie na tyle zdrowy, żeby wytrzymać proces. Ale z nim jest już coraz lepiej, mówili, że rana się goi…
Oddycham z ulgą, wreszcie jakaś dobra wiadomość. Tjall opuszcza głowę i zagryza wargi. Kiedy na mnie spogląda, ma w oczach wyraz poważnego niepokoju.
– Przyjechali ludzie z Ornuti – mówi cicho. – Opowiadają, co tam się działo. Ami… powiedz mi… ty naprawdę nie…
– Przysięgam – mówię poważnie i przykładam rękę do serca. – Mogę przysiąc na moje życie i na wszystko, co dla was ważne. Nie zrobiliśmy na waszej planecie nic złego.
– Przysięgnij na Równowagę – mówi chłopak.
– Przysięgam na Równowagę – powtarzam za nim. – Ani ja, ani Poe nie zrobiliśmy tu nic złego. Nie zabiliśmy żadnego z waszych ludzi. Całe życie walczymy z tymi, którzy napadają na bezbronnych.
Tjall wypuszcza powietrze z płuc i uśmiecha się lekko.
– Jesteś obca, ale chyba nie jesteś zła? – mówi naiwnie jak dziecko. – Wiesz, starsi zawsze mówili, że od obcych lepiej trzymać się z daleka, najlepiej, jeśli nikt się nami nie interesuje, i my też nie… A ja tak chciałbym polecieć gdzieś poza świat, zobaczyć to wszystko, co ty… – mówi z tęsknotą w głosie.
– Kiedyś polecisz – pocieszam go.  – A wasi starsi mają trochę racji, na planetach można spotkać wielu złych ludzi… jak Kylo Ren – otrząsam się na samo wspomnienie – ale też wielu dobrych. Sam zobaczysz.
Tjall tym razem uśmiecha się szeroko.
– Lubię cię, Ami – stwierdza.
– Ja też cię lubię, dzieciaku – mówię. Tjall prycha z oburzeniem.
– Jestem dorosły! Byłem na trzech wyprawach, mam wojenne imię!
– Dzieciak! – wystawiam język.
– Bo sobie pójdę!
– No dobra, nie jesteś dzieciakiem – kapituluję. – Nie idź. Jeszcze partyjkę sabacca?
– I tak muszę – mówi ze smutkiem. – Za długo tu siedzę, ktoś się zorientuje…
– Mamusia cię szuka? – pytam złośliwie. Tjall patrzy na mnie z fochem.
– Załatw mi coś jeszcze – proszę. – Muszę zobaczyć się z Poem.
– Znowu?!
– Muszę z nim porozmawiać – mówię z naciskiem. – On pewnie jeszcze nic nie wie.
– Dobra. Wieczorem przyjdę.


Tjall znika, zostaję sama, a niespokojne myśli krążą mi po głowie coraz prędzej. Co się z nami stanie? Czy nasze głowy zawisną nad bramą miasta? Chodzę po pokoju w kółko jak zwierzę w klatce. Jeśli to potrwa dłużej, zwariuję!


***
Przekradamy się znów korytarzami, tym razem tylko we dwójkę. Pavikki ma jakieś nocne ćwiczenia, jak wyjaśnił Tjall. Domyślam się, że w związku z tamtym atakiem, wojownicy muszą teraz zachowywać stałą gotowość. Mijamy kolejne korytarze, kiedy nagle zza zakrętu błyska światło i słyszymy jakieś głosy. Tjall klnie cicho i rozgląda się w panice. Na szczęście tuż obok jest płytka nisza w ścianie, w której stoi kamienny posąg. Wciskamy się tam z trudem, ledwie starcza miejsca. Tjall wierci mi łokciem dziurę w żołądku, ale nie mam czasu nawet go opieprzyć, bo światło rozjaśnia się i zza rogu wychodzą dwie kobiety. Jedna, starsza i dość gruba, dźwiga pod pachą mnóstwo jakichś pozwijanych w rulony papierów. Jest ubrana w długą, zieloną szatę, ma krótko przycięte, jasne – a może siwe? – włosy, sterczące nieporządnie na wszystkie strony. Druga jest młodsza, szczuplejsza, ubrana w tunikę podobną do mojej, ma ciemne włosy do ramion. W jednej ręce trzyma latarnię, a drugą podtyka pod nos swojej towarzyszki jakąś tabliczkę.
– Metlang, kochana, nie mów do mnie liczbami i wzorami, bo wiesz, że ich nie rozumiem – mówi ta starsza, a w jej głosie brzmi rozbawienie. – Wierzę, że to, co odkryłaś, jest ważne, ale proszę, mów tak, żeby stara baba zrozumiała…
Kiedy znikają za zakrętem korytarza, słyszę, jak Tjall głośno wypuszcza powietrze. Spoglądam na jego bladą i przestraszoną twarz i nagle wszystko rozumiem.
– Wiem, kto to był! – chichoczę, a chłopak patrzy na mnie ze zdumieniem. – Twoja matka, tak?
– Nooo, znowu pracuje po nocach. Jakby mnie tu nakryła… Dobra, chodźmy, nie ma czasu!
Docieramy do Domu Chorych. Kiedy ostrożnie uchylam drzwi pokoju, mam wrażenie, że Poe znów śpi, ale za chwilę otwiera oczy i siada na łóżku, całkiem przytomny.
– Ami! Co ty tu robisz? – W jego głosie brzmi zdumienie. – Jak ci się udało… Kto to jest?
– To Tjall, przyprowadził mnie tu. Tjall, to jest Poe, najlepszy pilot w całej Galaktyce. Na pewno opowie ci mnóstwo ciekawych historii, jeszcze ciekawszych niż ja!
Tjall z powagą kiwa głową i wyciąga rękę do Poego.
– Tjall Taviri Onte – przedstawia się. Poe wstaje z pewnym trudem (widzę, że jego nogę pokrywa gruby opatrunek) i też wyciąga rękę.
– Poe Dameron.
Tjall przez chwilę wygląda na lekko zaskoczonego, ogląda się na mnie jakby chciał o coś zapytać, ale rezygnuje i tylko wita się z Poem.
– Siadajcie – mówi Poe, a ponieważ w pokoju nie ma żadnych sprzętów poza łóżkiem i małym stolikiem, siadamy prosto na podłodze. – Poczęstujcie się. – Podaje nam miskę z owocami. – Ktoś to przyniósł, kiedy spałem.
Tjall za moimi plecami jakby parska śmiechem, ale kiedy odwracam się do niego, twarz ma poważną, więc tylko wzruszam ramionami i biorę owoc. Jest wielkości pięści, okrągły, twardy, pokryty gładką skórką w kolorze głębokiej czerwieni, lekko wpadającej w fiolet. Nadgryzam go lekko – smakuje słodko i świeżo, jest bardzo dobry. Poe gryzie swój z rozmachem, a sok spływa mu po szczęce, teraz pokrytej czarnym, szorstkim zarostem. Za moimi plecami znów słyszę chichot.
– Co jest, Tjall?! – odwracam się do niego ze zmarszczonymi brwiami. – Coś jest nie tak z tymi owocami? Są… trujące? – pytam ze strachem.
– Nie, skąd! To guinga, bardzo dobre, tylko… – Wybucha śmiechem i zaraz łapie się za usta, przestraszony, że ktoś nas mógł usłyszeć. – To ja popilnuję na korytarzu – mówi i znika za drzwiami.
– Mam nadzieję, że nie powodują sraczki – mruczy Poe podejrzliwie i odkłada owoc na stół. Ja robię to samo. Przez chwilę trwa cisza, kiedy tu szłam, miałam w głowie tyle rzeczy, a teraz nie wiem, co powiedzieć!
– Śniłaś mi się – mówi nagle Poe. – Kiedy leżałem w gorączce, śniło mi się, że przyszłaś, i…
Oddycham z ulgą, więc wziął ten mój wyskok za sen. Dobrze, nie będę go wyprowadzać z błędu. No… może kiedyś.
– Mam nadzieję, że to nie był jakiś straszny koszmar – mówię, uśmiechając się nerwowo. – Poe, musimy porozmawiać. Nie jest dobrze.
– Co się dzieje? – Poważnieje od razu. – Nic nie wiem, nie udało mi się z nikim zagadać. Pewnie im nie wolno z nami rozmawiać. A ty coś wiesz?
– Tak. Będą nas sądzić. Jutro wieczorem – wyrzucam szybko. – Poe, co zrobimy? Boję się.
– Myślisz, że uważają nas za szturmowców? – Poe zagryza wargi. – Co mogą nam zrobić?
– Zabiją nas – szepczę. – Dowiedziałam się… Tjall mi mówił… że napastnikom obcinają głowy i wieszają je nad bramą miasta. – Ledwie mówię, tak bardzo mam ściśnięte gardło. Oczy Poego rozszerzają się w szoku.
– Ami, spokojnie, będzie dobrze – mówi po dłuższej chwili milczenia. – Przecież nie jesteśmy napastnikami. Nie zrobiliśmy nic złego.
– Jak ich o tym przekonamy? Wiesz sam, jak to wygląda…
– Powiemy prawdę.
Kręcę głową sceptycznie.
– A jeśli nie uwierzą? Poe, uciekajmy. Tjall nam pomoże, on strasznie chce się stąd wyrwać, jeśli zabierzemy go ze sobą… Zdobędziemy jakiś statek i…
– Nie, Ami – mówi poważnie Poe. Bierze moje dłonie w swoje i mocno przytrzymuje. – Nie będziemy uciekać. Zostaniemy tu i przekonamy ich.
– Boję się – mówię, opuszczając głowę. Włosy opadają mi na twarz. Poe odgarnia je i patrzy mi prosto w oczy.
– Będzie dobrze, Ami – mówi z naciskiem. – Obiecuję.

*******************************

Uff, przepraszam, że tak długo mnie nie było... chorowałam i nie miałam wcale ochoty pisać... Ale wracam z nowym rozdziałem, mam nadzieję, że się Wam spodoba!


piątek, 11 marca 2016

Rozdział 12. Pytanie za pytanie!

Po posiłku pozwalają mi pójść do łazienki. Oczywiście, pod strażą. Na szczęście wartowniczki zostają za drzwiami i mogę spokojnie zdjąć ubranie i umyć się w wielkiej, kamiennej misie, do której woda napływa przez otwór w dnie. Od razu mi lepiej, choć teraz dopiero czuję, jak bardzo jestem zmęczona.
Po powrocie do celi odkrywam, że czeka na mnie nowe ubranie. To dobrze, bo moje jest brudne i poszarpane, a bluza ma oderwany rękaw. Rozwijam pakunek i wkładam najpierw bieliznę, która jest trochę dziwna w kształcie ale można się przyzwyczaić, potem  obcisłą bluzkę z szarego, elastycznego materiału, luźne spodnie ze ściągaczem w pasie i przy kostkach, a na koniec coś w rodzaju tuniki z dwóch szerokich pasów brązowego płótna, zszytych na skos. To chyba zwyczajny strój tutejszych mieszkańców – przypominam sobie, że podobne rzeczy mieli na sobie ludzie, którzy obserwowali nasze przybycie.
Potem ściągam tunikę i kładę się na łóżku, bo nie jestem w stanie dłużej walczyć z sennością. Przed zaśnięciem pozwalam sobie na chwilę nadziei – skoro dali mi jeść i nowe ubranie, a ten jakiś mistrz Feng leczy Poe, to chyba nie zamierzają nas zabić?


Budzi mnie skrzypnięcie drzwi.
Uchylam lekko powieki i spoglądam, udając, że nadal śpię. Drzwi powoli otwierają się i wsuwa się przez nie czyjaś głowa. Ledwie powstrzymuję się, żeby nie syknąć z zaskoczenia. To Tjall, chłopak, który mnie prowadził. Czego tu szuka?
Tjall wchodzi i ostrożnie zamyka za sobą drzwi, a potem kuca obok łóżka i przygląda mi się z miną, jakby się wahał. Domyślam się, że chce mnie obudzić. Postanawiam rozstrzygnąć jego dylematy i otwieram oczy.
– Co tu robisz? – pytam.
Ku mojemu zdziwieniu, uśmiecha się szeroko.
– Cześć – mówi. – Przyszedłem, bo… eee… Ty naprawdę jesteś… stamtąd? – Wykonuje jakiś nieokreślony gest rękami. – To znaczy… spoza świata?
Ciekawe określenie – “spoza świata”. Rzadko spotyka się ludzi, którzy uważają swoją planetę za cały świat. Już najmłodsze dzieci w szkołach uczą się o tym, jak ogromna jest Galaktyka i ile zamieszkanych planet się w niej znajduje.
– Tak, jestem stamtąd – potwierdzam. Oczy chłopaka zaczynają błyszczeć.
– A opowiesz mi, jak tam jest? – pyta z nadzieją. – Nigdy nie byłem gdzieś poza światem, na innej planecie.
– Nie byłeś, naprawdę? Ile ty masz lat?
– Trzynaście.
– Coooo??? – nie rozumiem. Chłopak wygląda młodo, ale nie aż tak!
– No, trzynaście, a co?! A ty ile masz?
– Dwadzieścia pięć.
– Coooo?! Moja matka ma… eee… dwadzieścia siedem, a nie wyglądasz jak ona!
Przez chwilę patrzymy na siebie zdumieni, a potem wybuchamy śmiechem.
– Trzynaście planetarnych, tak? Ile to będzie na standardowe?
– Ojej. – Chłopak zamyśla się głęboko. – Nie mam głowy do liczb, nigdy nie potrafię… eee, zaraz… Dziewiętnaście? Albo dwadzieścia – mówi niepewnie.
– To ja mam… – obliczam szybko w myślach – niecałe siedemnaście.
Już wiem, że rok na tej planecie trwa mniej więcej półtora standardowego, ale dalej nic mi to nie mówi, gdzie właściwie się znalazłam.
– To jak, opowiesz mi? – dopytuje się Tjall.
– Jasne. Ale coś za coś – uśmiecham się chytrze. – Ja odpowiadam na twoje pytania, a ty na moje, dobrze?
– Ojej, właściwie… to nie wiem, czy mogę…
– To nie będzie opowieści – mówię twardo. Widzę, jak przez chwilę chłopak się łamie.
– Dobrze, pytaj o co chcesz.
– Gdzie my właściwie jesteśmy? Co to za planeta?
– Planeta nazywa się Erba. Nasze słońce to Erebium. I… nie wiem właściwie, co jeszcze ci powiedzieć. Nikt tu nigdy nie przylatuje, my też nigdzie nie latamy… Nawet nie mamy statków…  Aha, jest sąsiednia planeta, nazywa się Orba, ale to złe miejsce. Tak mówi moja matka – dodaje przepraszającym tonem.
Marszczę brwi i zastanawiam się. Nigdy nie słyszałam o Erbie, ale Orba… złe miejsce… w układzie Erebium… Coś majaczy gdzieś głęboko w mojej pamięci, ale nie potrafię tego wydobyć. Postanawiam przy pierwszej okazji dostać się do jakiejś miejscowej biblioteki (chyba mają tu biblioteki?) i sprawdzić te informacje.
– Teraz ty! – mówi z satysfakcją chłopak. – Opowiedz mi o innych planetach!
– Opowiem ci o Korelii – mówię.
Opowiadam, starając się, by wypadło to jak najciekawiej. Domyślam się, że Tjalla nie zainteresuje raczej, jaką planetą jest Korelia, ile ma księżyców, oceanów i tego wszystkiego. Snuję więc opowieść o przemytnikach, piratach i rebeliantach. Wspominam o Hanie Solo i jego przygodach. Tjall patrzy na mnie jakby zobaczył bóstwo.
– Dobra, koniec – mówię wreszcie. – Teraz ty odpowiadasz.
Biorę głęboki oddech i zadają drugie najważniejsze pytanie:
– Kim jest ta Rasmine? Co to znaczy, że “nas osądzi”? Czego mamy się spodziewać?
Oczy Tjalla uciekają gdzieś w bok, chłopak jest wyraźnie zmieszany.
– Rasmine jest Sędzią – mówi wreszcie. – Ona tu rządzi, razem z Elvą, Wojowniczką… widziałaś ją… i Mistrzem Feng. Ale nie bój się jej, ona jest w porządku – zapewnia gorliwie. – Jeśli nie zrobiliście nic złego, to nic wam się nie stanie. Tylko nie próbuj przed nią kłamać. Ona zawsze wie, kiedy ktoś kłamie – wzdycha ciężko i domyślam się, że miał już do czynienia z tą Rasmine.
– A jeśli ktoś zrobił coś złego, to co z nim robicie? – dopytuję.
– Nooo… to zależy. Najczęściej zostaje wygnany…
Oddycham z ulgą, nie jest tak źle.
– ...ale jeśli zrobił coś naprawdę okropnego, to odcinają mu głowę i wbijają na pal nad bramą, żeby wszyscy widzieli.
O, cholera.
– I ta Rasmine… też wydawała takie wyroki? Skazywała na śmierć?
– Tak… – Tjall zastanawia się. – Dwa lata temu na wioskę w zatoce napadli piraci, zabili wiele osób. Schwytaliśmy ich i zostali skazani. To była moja pierwsza wyprawa – dodaje z dumą.
Pięknie. Jeśli wezmą nas za szturmowców, jeśli nie uda się ich przekonać, że tak naprawdę nie mamy nic wspólnego z Najwyższym Porządkiem, nasze głowy zawisną nad bramą miasta. Doskonale.
Tjall chyba ma podobne myśli, bo zaczyna przyglądać mi się podejrzliwie.
– A ty…? – pyta. – Chłopaki mówią, że statek spoza świata wylądował w Ornuti… Spalili wioskę, zabili kilka osób… Chcieli porwać dzieci… Ty też tam byłaś?!
– Nie mam z tym nic wspólnego! – mówię stanowczo. – To długa historia, ale uwierz mi, ja też walczę z takimi jak oni. Jestem z Ruchu Oporu. Tamci wzięli nas do niewoli, ale uciekliśmy i dlatego jesteśmy tutaj – tłumaczę.
Tjallowi chyba wystarcza takie zapewnienie, bo jego twarz się rozjaśnia. Niestety, jestem pewna, że nie wystarczy tej Rasmine.
– Opowiedz mi o tych walkach – prosi chłopak.
– Opowiem, ale musisz coś dla mnie zrobić.
– Tak? – Chłopak spogląda nieufnie.
– Nie bój się, nie będę prosić, żebyś pomógł mi uciec. Nie chcę, żebyś miał kłopoty. Chcę tylko… muszę… zobaczyć się z Poe. Możesz to załatwić?
– Poe? A, ten. To twój mąż?
– Co??? Nie, to mój dowódca. Pomógł mi uciec z niewoli i został ranny, szturmowcy go postrzelili. Ci, którzy napadli na waszą wioskę. Ale przedtem zdążył kilku zabić – tłumaczę. Bardzo chcę przekonać Tjalla, że jesteśmy po ich stronie.
Chłopak kiwa głową.
– Da się zrobić… ale nie teraz. Musimy poczekać, aż się ściemni.
– Dobrze. To o czym ci jeszcze opowiedzieć?
Zanim jednak zdążę zacząć kolejną opowieść, drzwi się otwierają. Spoglądamy przestraszeni.
– A, to ty, Pavikki – mówi z ulgą Tjall. – Co się dzieje?
– Zwiewaj stąd natychmiast – szepcze wojownik. – Ona cię szuka.
– O, cholera! – Tjall zrywa się na równe nogi. – Nie widziałaś mnie! Ani jego! Nikogo tu nie było!
– Jasne, nie zdradzę cię. – Uśmiecham się.
– Przyjdę później! Po zachodzie słońca!
– Będę czekać. A… kto cię szuka?
Tjalla już nie ma, ale Pavikki wsuwa jeszcze na chwilę głowę do pokoju.
– Jego matka – wyjaśnia i mruga do mnie.
Przekręca klucz w drzwiach i znów zostaję sama.


Godziny do zachodu słońca dłużą się strasznie. Nie mam nic do roboty, mogę tylko siedzieć i myśleć albo spać. Przynoszą mi jeszcze jeden posiłek, ale tym razem nikt nie chce ze mną rozmawiać. Zastanawiam się, czy mogłabym poprosić o coś do czytania.
Przed wieczorem wypuszczają mnie jeszcze raz do łazienki. Idąc korytarzami mam wrażenie, że z daleka słyszę jakieś głosy, śmiechy, tupot nóg, a nawet… śpiew? To chyba jednak nie jest więzienie. Nie spotykam jednak nikogo po drodze, tak jakby ktoś zadbał, żebym z nikim się nie kontaktowała. Jestem wdzięczna za to, że znalazł się taki ciekawski chłopak jak Tjall, od którego będę mogła stopniowo wyciągnąć wszystkie potrzebne informacje.
Razem z wieczornym posiłkiem przynoszą mi niedużą lampkę. Ma kształt wąskiego, długiego czworoboku z przezroczystego, lekko różowego kryształu. W środku płonie światełko jak mała gwiazda, jednak ściany kryształu nie nagrzewają się wcale. Podoba mi się ten przedmiot, jest prosty i bardzo piękny. Zauważyłam, że wiele rzeczy tutaj jest właśnie takie. Mieszkańcy są chyba bardzo zdolnymi rzemieślnikami.
Wreszcie mała plamka światła wpadająca przez okienko znika. Siadam na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, opieram się o ścianę i czekam.
Mija chyba kilka godzin, zdążyłam kilka razy zapaść w drzemkę i się obudzić, zanim słyszę wreszcie zgrzyt klucza w zamku. Zrywam się natychmiast na równe nogi. Tjall czeka w korytarzu, ubrany w długi płaszcz z kapturem, w ręce trzyma latarenkę podobną do mojej, tylko mniejszą i słabszą. Obok stoi ktoś drugi, kaptur zakrywa mu twarz, ale po wzroście domyślam się, że to Pavikki. Tjall podaje mi płaszcz podobny do swojego. Idziemy cicho korytarzem. Nie włożyłam butów (moje buty pilota są ciężkie i cholernie głośno tupią) i teraz kamienna posadzka ziębi mnie w stopy. Chłopaki prowadzą mnie przez różne korytarze, co chwila skręcamy to w prawo, to w lewo, a zwłaszcza, kiedy wydaje się, że z naprzeciwka ktoś idzie. Mam nadzieję, że później odprowadzą mnie z powrotem, bo sama nie trafię. Wreszcie docieramy do małych drzwi, Tjall otwiera je kluczem (skąd on ma te wszystkie klucze?) i wychodzimy na zewnątrz. Przemykamy pod ścianami domów, aż wreszcie wślizgujemy się na jakieś zarośnięte chwastami podwórko, a z niego, kolejnymi małymi i obdrapanymi drzwiami, do środka jakiegoś budynku.
– Teraz tu poczekajcie – mówi Tjall i znika. Rozglądam się. Chyba jesteśmy w jakimś magazynie. W słabym świetle latarenki widać wysokie aż po sufit półki wypełnione różnymi rzeczami. Pavikki opiera się o jedną z nich i przygląda mi się.
– Gdzie jesteśmy? – pytam.
– W Domu Chorych – odpowiada. – Hej, powiedz mi… naprawdę latałaś na statkach?
– Naprawdę – uśmiecham się. Kolejny zaciekawiony, to bardzo dobrze. – Podobno wy nigdzie nie latacie? Nie macie żadnych statków? Jak utrzymujecie kontakt z innymi planetami?
– Nie wiem. – Wzrusza ramionami. – Starsi wiedzą. Mówią, że z zewnątrz przychodzi tylko zło… Chyba mają rację. Dawniej napadali na nas ludzie z Orby, a teraz… jak to się nazywało? Porządek?
– Najwyższy Porządek – mówię.
– No właśnie. Kiedyś ludzie od nas też latali – przypomina sobie Pavikki. – Lyssa zawsze się chwali, że jej pradziadek był pilotem i nawet został w ich rodzinie statek po nim. Ale potem była ta wielka bitwa… nie opowiem ci dokładnie, zawsze byłem słaby z historii… i od tego czasu nie…
Przerywa mu skrzypnięcie drzwi, to wraca Tjall.
– Droga wolna! – rzuca. – Za mną!
Wychodzimy i ostrożnie przemykamy korytarzem. W całym Domu Chorych pachnie czymś dziwnym. Domyślam się, że to pewnie miejscowe lekarstwa. Mam nadzieję, że okażą się skuteczne na ranę Poe i tę bagienną gorączkę…
– Tutaj – mówi wreszcie Tjall i podaje mi latarenkę. – Będziemy pilnować pod drzwiami, jakby ktoś szedł, zagwiżdżę. Ale nie wiem, czy sobie z nim porozmawiasz, dostał zioła na sen… – Wzrusza ramionami.
Wchodzę do pokoju. Jest podobny do mojej celi, też malutki i prawie bez mebli. Odstawiam lampę na stolik i przyklękam koło łóżka. Poe śpi, leżąc na boku, z ręką pod głową. Jest ubrany w czystą, białą koszulkę. W kontraście z nią jego skóra wydaje się jeszcze ciemniejsza. Wypatruję z niepokojem oznak gorączki, ale jego oddech jest spokojny i równy. Dotykam lekko jego czoła, też nie wydaje się rozpalone. Uśmiecham się  z ulgą, a potem delikatnie przegarniam jego ciemne włosy. Kładę głowę obok na poduszce i przyglądam mu się. Śpiący Poe wydaje się taki bezbronny. Gdzieś znika zawadiacki, brawurowy pilot, który z okrzykiem radości gonił myśliwce wroga, a zostaje… ktoś, kogo nie znam. A bardzo chciałabym poznać.
Nadal gładzę kosmyki jego włosów, a potem… sama nie wiem, co mi odbija i skąd ten impuls… przybliżam twarz do jego twarzy i delikatnie całuję go w usta. Odsuwam się natychmiast, serce bije mi jak szalone, twarz zalewa rumieniec. Och, żeby tylko się nie obudził! Ale już za późno, nagle widzę, że powieki Poe uchylają się lekko. Światło latarenki budzi tajemnicze błyski gdzieś głęboko w jego ciemnych oczach. Siedzę jak sparaliżowana, nie mając odwagi się ruszyć. Poe przygląda mi się przez chwilę, a potem zasypia znów.
Och, dość wrażeń jak na jeden dzień. Ostatni raz przygładzam jego włosy, potem delikatnie przykrywam kołdrą jego ramiona i wychodzę na korytarz, gdzie czekają cierpliwie Tjall i Pavikki. Mam nadzieję, że uda nam się wrócić bez przeszkód.

środa, 9 marca 2016

Rozdział 11. Wojownicy z lasu

**************Amitia*************

Noc mija nieznośnie powoli.
Dokładam do ognia, nie zważając już na to, czy płomień będzie widoczny z daleka, czy nie. Jeśli nawet ktoś nas odkryje, to chyba już nie będzie gorzej niż teraz. Poe ma wysoką gorączkę, chwilami leży całkiem nieruchomo i tylko oddycha ciężko, a chwilami zaczyna majaczyć. Chyba przeżywa jakieś koszmary, bo krzyczy “Nie!” i “Przestań!”. Domyślam się, że wracają do niego sceny, kiedy Kylo Ren go przesłuchiwał. Zagryzam wargi, żeby nie płakać z bezsilności. Przeraża mnie myśl, że będę musiała zostawić go samego, ale wiem, że nie ma innego wyjścia, jeśli chcę znaleźć jakąś pomoc. Chwilami chciałabym już nawet, żeby znaleźli nas szturmowcy… Może uwięziliby nas tylko, a pozwolili żyć?
Ogień migocze, rzuca błyski na otaczające nas drzewa i krzewy, i wydaje mi się momentami, że gdzieś spośród liści patrzą na nas błyszczące oczy. Czuję dreszcze biegnące mi po plecach. Czy tu są dzikie zwierzęta? Unoszę blaster, wpatrując się uważnie w ciemną głębię lasu.
Zjawiają się tak nagle, że nawet nie zauważam, jak. Po prostu: w jednej chwili polana jest pusta, a w następnej otacza nas krąg ludzi. Jakby byli duchami, które wyszły prosto z drzew. Ale nie są duchami, są wojownikami, ubranymi w skórzane zbroje, z bronią przy boku. Wciąż milczą, celując prosto we mnie z niewielkich kusz. Jest ich wielu… zbyt wielu.
Odkładam ostrożnie blaster na ziemię i unoszę lekko ręce, żeby pokazać, że nie mam złych zamiarów. Boję się, ale jednocześnie mam rozpaczliwą nadzieję, że może nam pomogą, zabiorą gdzieś, gdzie Poe dostanie pomoc lekarską… Może uda mi się ich jakoś przekonać, że nie jesteśmy ich wrogami…
– Proszę, pomóżcie nam – mówię przez ściśnięte gardło. – On jest chory, trzeba go zabrać do lekarza… Proszę…
Twarze wojowników nadal nic nie wyrażają. jakby w ogóle mnie nie słyszeli. Przyglądam im się uważnie. Jeden wygląda szczególnie groźnie: wysoki prawie jak Chewbacca, potężnie zbudowany, ma kolczyki w brwiach, czarne włosy ściągnięte w kitkę, a na szyi na rzemieniu kieł jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Na rękach ma skórzane, nabijane ćwiekami naramienniki. Może to ich dowódca. Obok niego, jakby dla kontrastu, stoi niski i szczupły chłopak, z jasnymi włosami roztrzepanymi na wszystkie strony. Dalej dziewczyna z ciemnym warkoczem, jej twarz jest pomalowana w szerokie, czarne pasy. Zauważam, że wszyscy mają na sobie jakieś ozdoby…kły, błyszczące kamienie, naszyjniki z plecionego drutu. Może gdybym dała im coś cennego, zabraliby nas stąd?
Powoli sięgam ręką do szyi. Wojownicy błyskawicznie unoszą kusze wyżej, mierząc prosto w moją głowę. Zasycha mi w gardle. Wyciągam przed siebie drugą, pustą rękę.
– Spokojnie – mówię. – Chcę wam tylko coś dać. Nie mam broni. Pozwólcie mi…
Wyciągam zza bluzy naszyjnik z błękitnym kryształem, ten, który dostałam od rodziców i błagam w duchu, żeby ten kryształ miał dla nich jakąś wartość.
Chyba ma, bo nagle wśród wojowników rozlegają się szepty. Wysoki mężczyzna opuszcza kuszę, podchodzi do mnie i ostrożnie bierze wisiorek do ręki.
– Proszę – mówię. – To najcenniejsza rzecz, jaką mam. Weźcie ją, tylko… proszę… pomóżcie mu. – Wskazuję na Poe. – On potrzebuje lekarza. Proszę, nie pozwólcie mu umrzeć! – głos mi się trzęsie i czuję, ze zaraz się rozpłaczę.
Wojownik jednym szarpnięciem zrywa wisiorek z mojej szyi i unosi go wysoko do góry.
– Elva! Elva! – krzyczy.
Zastanawiam się, co to znaczy, ale po chwili już rozumiem – tłum rozstępuje się i naprzeciwko mnie staje kobieta. Jest niewysoka, chyba nawet trochę niższa ode mnie, szczupła, a przez ramię ma przerzucony długi, jasny warkocz. Ubrana jest w skórzaną zbroję, podobnie jak jej ludzie, a w ręku również trzyma kuszę. Na plecach nosi dwa miecze. Podchodzi do wysokiego mężczyzny, bierze z jego rąk wisiorek i długo go ogląda. Czekam, przełykając ślinę.
Wreszcie kobieta odwraca się w moją stronę.
– Skąd go masz? – pyta, obrzucając mnie podejrzliwym spojrzeniem.
– Dostałam go od rodziców – tłumaczę pospiesznie. – Dawno temu. Proszę, weź go, nie mam nic innego, co mogłabym wam dać…
Kobieta przypatruje mi się spod zmarszczonych brwi, a potem powoli kiwa głową. Czy to oznacza zgodę? Nie wiem, wojownicy wciąż nie opuszczają broni…
– Kim jesteście? – pyta ona.
– Jesteśmy z Ruchu Oporu… – zaczynam, a wtedy ona z okrzykiem wściekłości błyskawicznym ruchem wyciąga miecze i przykłada je, skrzyżowane, do moje szyi.
– Kłamiesz – syczy. – Żaden statek Ruchu Oporu nie lądował na tej planecie… za to wczoraj, całkiem niedaleko stąd, zaatakował nas Najwyższy Porządek. Może coś wiesz na ten temat?!
– Wszystko wyjaśnię, tylko mnie posłuchaj – mówię szybko. – My uciekaliśmy od Najwyższego Porządku… walczyliśmy z nimi w obronie waszej wioski… On został ranny, szturmowcy go postrzelili… Mówię prawdę, przysięgam! Nie jesteśmy waszymi wrogami!
Znów patrzy na mnie długo, jakby chciała przeniknąć moje myśli i w ten sposób sprawdzić, czy nie kłamię. Zastanawiam się, czy nie sonduje mnie Mocą, ale nie czuję nic, co mogłoby na to wskazywać. Powoli, aby nie sprowokować ich nagłym ruchem, cofam się o krok i klękam przy Poe.
– Proszę, uratujcie go – próbuję znowu i tym razem nie mogę powstrzymać łez. – On potrzebuje lekarza… Nie pozwólcie mu umrzeć…
Kobieta w skórzanej zbroi chyba podjęła jakąś decyzję, bo chowa miecze z powrotem do pochew.
– Pavikki, weź go – rozkazuje. Wysoki mężczyzna, ten, którego brałam za dowódcę, rozładowuje kuszę i wiesza ją sobie przy pasie, a potem przyklęka i bierze Poe na ręce, jakby ten nie ważył więcej niż piórko.
– Tjall, ty poprowadzisz dziewczynę. Opaska, ręce – komenderuje dalej kobieta, a do mnie podchodzi tamten blondwłosy chłopak. Związuje mi ręce z przodu, a oczy zasłania chustą zdjętą z własnej szyi.
– Rasmine was osądzi – słyszę jeszcze głos wojowniczki. – Zabierzcie ich broń! Ruszamy!

Droga przez las jest ciężka. Co chwila potykam się o kamienie i korzenie, gałęzie uderzają mnie po twarzy i szarpią ubranie. Tjall prowadzi mnie, podtrzymując lekko za ramię, od czasu do czasu ostrzega przed większymi przeszkodami. Jakoś daję radę, choć słabo mi z głodu i mam coraz mniej sił. Usiłuję liczyć kroki i zwracać uwagę na zakręty i zmiany kierunku, ale ze zmęczenia wszystko miesza mi się w głowie i w końcu się poddaję, i po prostu idę tam, gdzie mnie prowadzą.
Wreszcie wychodzimy na otwartą przestrzeń, czuję na twarzy delikatny wiatr. Chyba już wzeszło słońce, bo robi się wyraźnie cieplej. Idziemy dłuższy czas przez równinę, a potem pod górę. Droga robi się stroma i coraz bardziej kamienista. Zaczynam potykać się i upadać. Tjall cierpliwie pomaga mi się podnosić. Słyszę wokół siebie tylko kroki i oddechy, nikt nie rozmawia. Tak jakby obawiali się, że poznam jakieś ich tajemnice. W tej chwili nie obchodzą mnie żadne tajemnice, a jedynie nasze bezpieczeństwo. Zaczynam zastanawiać się nad słowami wojowniczki: “Rasmine was osądzi”. Kim – lub czym – jest Rasmine?
Nagle zatrzymujemy się. Czy to już? Dotarliśmy na miejsce? Chyba tak, bo teraz słyszę szmer rozmów, wojownicy są wyraźnie bardziej rozluźnieni. Ktoś zdejmuje mi z oczu opaskę. Mrużę oczy w ostrym świetle porannego słońca. Zaczynam się rozglądać. Znajdujemy się na placu wybrukowanym szarymi kamieniami, otoczonym przez niewysokie budynki, też z kamienia. Ich okna i drzwi ozdobione są rzeźbionymi ornamentami. Z bram wyglądają mieszkańcy, patrząc na nas z zaciekawieniem. Nie mam czasu się za bardzo przyglądać, bo jedna z wojowniczek szarpie mnie za związane ręce, zmuszając, żebym poszła za nią. Idziemy w stronę wielkiego gmachu, który widnieje na końcu szerokiej ulicy. Mam złe przeczucia. Budynek jest wielki, ale jego okna - maleńkie, jak wąskie otwory wycięte w grubych głazach. Coś mi mówi, że to więzienie.
Wchodzimy, przejmują mnie dwaj następni wojownicy i prowadzą dalej długim, ciemnym korytarzem. Mijamy szeregi ciężkich, drewnianych drzwi i jestem już całkiem pewna, że to faktycznie więzienie. Wreszcie moi strażnicy otwierają jedne z nich i wpychają mnie do środka. na koniec jeden jeszcze rozcina moje więzy, a potem wychodzą i słyszę już tylko zgrzyt klucza w zamku.
Cela nie wygląda jakoś strasznie źle. Jest dość ciemna, bo przez małe okienko wpada niewiele światła, ale nie jakoś bardzo mroczna. Pod ścianą stoi wąskie łóżko przykryte kocem z grubej tkaniny, a obok mały, drewniany stolik. Robię kilka kroków wzdłuż i wszerz, żeby ją zmierzyć – ma dokładnie trzy kroki w każdą stronę.
Nie wiem, co mogłabym jeszcze zrobić, więc siadam na łóżku i owijam się kocem, bo w pomieszczeniu jest dość chłodno. Zastanawiam się, co z Poe. Nie widziałam go, kiedy zdjęto mi opaskę z oczu – gdzie go zabrali? Czy potrafią mu pomóc? Niepokoję się coraz bardziej.
Nagle drzwi otwierają się i ktoś wchodzi. Zrywam się z łóżka, gotowa do obrony. Ale to tylko jedna z kobiet. Przynosi tacę, na której stoi miska z jakąś zupą. Pachnie tak, że aż kręci mi się w głowie, zresztą jestem tak głodna, że zjadłabym nawet surowe glony z mórz D’Qar.
– Dziękuję – mówię. Kobieta uśmiecha się lekko i nabieram nadziei, że może uda mi się z nią porozmawiać. – Powiedz mi, gdzie jesteśmy? Co z Poe? Gdzie go zabrali?
– Poe? – powtarza pytającym tonem.
– Ten mężczyzna, który był ze mną – tłumaczę. – Był chory, niósł go jeden z waszych wojowników, taki wysoki… Gdzie go zabraliście? Czy wszystko z nim w porządku?
– A, ten. – Kobieta kiwa głową. – Biedny. Ciężko z nim, złapał bagienną gorączkę… i jeszcze ta rana… Ale nie martw się – mówi szybko, widząc, że blednę. – Mistrz Feng go wyleczy. Na pewno. – Uśmiecha się pocieszająco.
– Co z nami będzie? – pytam.
Kobieta patrzy na mnie poważnie… i jakby ze współczuciem?
– Rasmine was osądzi – mówi i wychodzi.


sobota, 5 marca 2016

Rozdział 10. Ptaszki wyfrunęły z klatki

***************** Kylo Ren ******************************


Idę długim korytarzem, chcąc jak najprędzej wrócić do sali przesłuchań, gdzie zostawiłem schwytaną pilotkę. Nagle zatrzymuję się. Za zakrętem słyszę czyjąś rozmowę. Lubię tak czasem przyczaić się i posłuchać takich rozmów – później, kiedy nagle wychodzę zza rogu miny są bezcenne.
– Niedługo nie będziemy mieć ani jednego sprawnego holopadu – mówi ktoś poirytowanym głosem. Rozpoznaję, że to Hux. – Ten świr niszczy wszystko w swoich napadach szału, a zamiast porządnych części zamiennych dostajemy jakieś tanie gówno. Tyle razy mówiłem…
– To technicy – przerywa mu inny głos, chyba Phasmy. – Kradną co się da i sprzedają na czarnym rynku. Przygotowuję właśnie raport w tej sprawie, prześlę go panu wewnętrzną pocztą…
– Doskonale. Trzeba to wszystko przedstawić Najwyższemu Wodzowi. Powinien wiedzieć, skąd się biorą opóźnienia…
Uznaję, że to najlepszy moment, żeby się pokazać. Tak jak myślałem: Hux aż podskakuje na mój widok, a jego mina jest pełna zaskoczenia i wściekłości. Nie wiem, jaką minę ma Phasma, bo jak zwykle ma na głowie hełm. 
– O, witaj znowu, Ren – mówi Hux, starając się, żeby to brzmiało obojętnie. – Co ci przekazał Najwyższy Wódz?
– Kazał mi kontynuować przesłuchanie więźnia – odpowiadam z satysfakcją. – I żeby nikt mi nie przeszkadzał.
– Doskonale. Pójdę z tobą i osobiście tego dopilnuję. Powinienem być na miejscu, gdyby ONA miała jakieś ciekawe informacje do przekazania, prawda?
Nie odpowiadam mu, tylko odwracam się i ruszam dalej. Cholerny, wścibski gnojek. Wszędzie wpycha swój nos, a potem donosi i pisze raporty. Nie cierpię go.
Docieramy do sali przesłuchań. Otwieram drzwi i… cooo?!
– Hux! – krzyczę. – To twoja sprawka! Gdzie ją zabrałeś?!
Odwracam się i widzę, że Hux jest tak samo zaskoczony jak ja. Czuję, że ogarnia mnie furia. Aktywuję miecz i jednym ciosem przecinam na pół puste krzesło przesłuchań.
– Gdzie ona jest?! – wrzeszczę. – Każ natychmiast przeszukać statek!
Nagle słyszę jakieś dziwne dźwięki dobiegające z szafki przy ścianie. Podchodzę cicho i otwieram ją szybkim szarpnięciem. Ze środka wypada pomarańczowy kombinezon pilota… a za nim widzę wciśniętego w kąt zakneblowanego chłopaka. Patrzy na mnie przerażonym wzrokiem. 
Hux podchodzi i razem wyciągamy go z szafki. Generał ściąga mu knebel.
– Kim jesteś, do cholery?! – pyta.
– SD 6102 – melduje przerażony chłopak. – Oni… oni grozili mi bronią!
– Jacy oni?!
– Szturmowiec… zawołał mnie z korytarza, żebym razem z nim popilnował ważnego więźnia – mówi chłopak szybko, cały się trzęsąc. – A potem zagroził mi bronią i kazał zdjąć zbroję… Ona się w nią ubrała i wyszli razem… Nic więcej nie wiem, przysięgam!
Czuję, jak narasta we mnie wściekłość. Wyciągam rękę szybkim ruchem. Chłopak krzyczy krótko, kiedy jego stopy odrywają się od podłogi, chwyta się za szyję, próbując przerwać niewidzialny uścisk Mocy. Uśmiecham się i powoli zaciskam palce. Szturmowiec dyszy rozpaczliwie, próbując złapać trochę powietrza. Kątem oka widzę, że Hux wznosi oczy do góry z miną pełną niesmaku. Zaciskam palce mocniej, chłopak szarpie się, ale coraz słabiej. Wreszcie czuję, jak jego puls zatrzymuje się. Puszczam go, a wtedy upada na ziemię bezwładnie jak szmaciana lalka. 
– Każ to sprzątnąć – mówię do Huxa, odwracam się i wychodzę. Na korytarzu wpadam na Phasmę. 
– SD 6102 – mówię do niej. – Sprawdź w tej chwili, gdzie znajduje się szturmowiec o takim numerze. Niech go aresztują i przyprowadzą do mnie, NA-TYCH-MIAST!!!
– Tak jest! – mówi Phasma i spogląda na swój datapad. Po chwili kręci głową ze zdziwieniem. – Hmmm… Wygląda na to, że w drodze na Erbę, z grupą wysłaną po nowych rekrutów. Sama dopilnowałam, żeby wsiadł na statek.
– Cooo?!
– Spotkałam ich na korytarzu – tłumaczy się Phasma. – SD 6102 i drugi… ZG 7491. Wyglądali, jakby zamierzali zdezerterować i ukryć się gdzieś, żeby nie lecieć na misję. Kazałam im wsiąść na statek, a po powrocie mieli się stawić do raportu. Nie miałam pojęcia…
– Ty idiotko! – syczę. – Sama staniesz do raportu. A teraz… musimy skontaktować się z kapitanem. Niech natychmiast wracają!
– Kiedy wyruszył transportowiec? – pyta Hux.
– Jakieś pół godziny temu.
– No to z nikim się nie skontaktujemy. Teraz z pewnością są już w nadprzestrzeni. Musimy poczekać aż wylądują. Cierpliwości, Ren – mówi i uśmiecha się ironicznie. 
Odwracam się i odchodzę szybkim krokiem. Zauważam, że na mój widok szturmowcy błyskawicznie chowają się w bocznych korytarzach. Tchórze! Jak mamy zwyciężyć z takimi ludźmi?! 
Kontakt ze statkiem będzie możliwy dopiero za kilka godzin. Postanawiam przeznaczyć ten czas na trening i medytację. 

Niestety, kiedy kilka godzin później udaje nam się nawiązać kontakt, wieści nie są wesołe. Dwoje szturmowców zdezerterowało, zabijając jeszcze kilku naszych. Z osłabionymi siłami nie mogli przeprowadzić skutecznie ekspedycji rekrutacyjnej. Kapitan pyta, czy może wracać. 
– Tak, wracaj – rozkazuje mu Hux, wcinając mi się w słowo. Patrzę na niego z wściekłością. 
– Przygotować mój statek! – mówię do interkomu. – Lecę sam na Erbę…
– Nie. – Hux wyłącza komunikator i patrzy na mnie zimno. – Nigdzie nie lecisz, Ren.
– Jak śmiesz, ty…
– Najwyższy Wódz dał nam inne rozkazy – mówi lodowatym tonem. – Mam osobiście dopilnować, żebyś je wypełniał bez zwłoki. A pozwól, że przypomnę ci, co się stało ostatnio, kiedy uznałeś, że jesteś mądrzejszy od Najwyższego Wodza i zrobisz po swojemu…
– Najwyższy Wódz zrozumie – warczę. – Zejdź mi z drogi.
– Zapytaj go sam – mówi Hux. – A dopóki on ci wyraźnie nie zezwoli, ja mam obowiązek dopilnować, żebyś siedział tu na tyłku i wypełniał jego rozkazy. 
Zaciskam pięści. Ten ulizany gnojek ma rację. Nie mogę występować wbrew wyraźnym rozkazom Wodza.
Hux uśmiecha się ironicznie.
– To już druga dziewczyna, która ci uciekła… – mówi, po czym odwraca się i odchodzi. Zostaję sam, z trudem opanowując wściekłość. Znajdę ją… prędzej czy później na pewno ją znajdę… A wtedy zobaczy, co znaczy mój gniew!

Wieczorem, kiedy jestem już na swojej kwaterze, nagle uderza mnie pewna myśl. Jak mogłem o tym zapomnieć! Wzywam moich ludzi i każę natychmiast przyprowadzić znalezionego na Rashoo 5 droida.
Mija chyba z pół godziny, zanim wreszcie z nim przychodzą. Od razu poznaję tego małego drania, choć nigdy nie spotkaliśmy się "twarzą w twarz". BB-8, droid tamtego rebelianta… jak on się nazywał? Poe Dameron. Ciekawe, jakie tajemnice chowa teraz w sobie mały BB-8. Może dzięki niemu uda się namierzyć jego pana? 
Muszę przyznać, że nie wygląda za dobrze. Jest poobijany i osmalony, nie wydaje też żadnych dźwięków ani nie reaguje na to, co się do niego mówi. 
– Musiał się uszkodzić, kiedy statek się rozbił – tłumaczy pośpiesznie mechanik, który go przyniósł. – Albo się zawiesił, kiedy rozłączono go z jego panem. One tak czasem mają, te droidy.
– Jesteś w stanie go naprawić? – pytam.
– Spróbuję – mówi mechanik i odśrubowuje fragment pokrywy. Czuję smród spalonych kabli. Mechanik zagląda do środka, przyświecając sobie latarką.
– Nic z tego, panie – mówi drżącym głosem. – Za bardzo uszkodzony. Ma całkiem spalone obwody i stopioną płytę. Chyba już nic się nie da…
Tego już za wiele, nawet jak na dzisiejszy dzień! Chwytam za miecz, jego czerwony blask oświetla przerażoną twarz mechanika. Chłopak kuli się i osłania głowę rękami. W ostatniej chwili zmieniam kierunek ciosu i przecinam na pół tę bezużyteczną kupę złomu. Wychodzę z kwatery, trzaskając drzwiami i zostawiając za sobą dymiące szczątki na podłodze. 

...

...