środa, 9 marca 2016

Rozdział 11. Wojownicy z lasu

**************Amitia*************

Noc mija nieznośnie powoli.
Dokładam do ognia, nie zważając już na to, czy płomień będzie widoczny z daleka, czy nie. Jeśli nawet ktoś nas odkryje, to chyba już nie będzie gorzej niż teraz. Poe ma wysoką gorączkę, chwilami leży całkiem nieruchomo i tylko oddycha ciężko, a chwilami zaczyna majaczyć. Chyba przeżywa jakieś koszmary, bo krzyczy “Nie!” i “Przestań!”. Domyślam się, że wracają do niego sceny, kiedy Kylo Ren go przesłuchiwał. Zagryzam wargi, żeby nie płakać z bezsilności. Przeraża mnie myśl, że będę musiała zostawić go samego, ale wiem, że nie ma innego wyjścia, jeśli chcę znaleźć jakąś pomoc. Chwilami chciałabym już nawet, żeby znaleźli nas szturmowcy… Może uwięziliby nas tylko, a pozwolili żyć?
Ogień migocze, rzuca błyski na otaczające nas drzewa i krzewy, i wydaje mi się momentami, że gdzieś spośród liści patrzą na nas błyszczące oczy. Czuję dreszcze biegnące mi po plecach. Czy tu są dzikie zwierzęta? Unoszę blaster, wpatrując się uważnie w ciemną głębię lasu.
Zjawiają się tak nagle, że nawet nie zauważam, jak. Po prostu: w jednej chwili polana jest pusta, a w następnej otacza nas krąg ludzi. Jakby byli duchami, które wyszły prosto z drzew. Ale nie są duchami, są wojownikami, ubranymi w skórzane zbroje, z bronią przy boku. Wciąż milczą, celując prosto we mnie z niewielkich kusz. Jest ich wielu… zbyt wielu.
Odkładam ostrożnie blaster na ziemię i unoszę lekko ręce, żeby pokazać, że nie mam złych zamiarów. Boję się, ale jednocześnie mam rozpaczliwą nadzieję, że może nam pomogą, zabiorą gdzieś, gdzie Poe dostanie pomoc lekarską… Może uda mi się ich jakoś przekonać, że nie jesteśmy ich wrogami…
– Proszę, pomóżcie nam – mówię przez ściśnięte gardło. – On jest chory, trzeba go zabrać do lekarza… Proszę…
Twarze wojowników nadal nic nie wyrażają. jakby w ogóle mnie nie słyszeli. Przyglądam im się uważnie. Jeden wygląda szczególnie groźnie: wysoki prawie jak Chewbacca, potężnie zbudowany, ma kolczyki w brwiach, czarne włosy ściągnięte w kitkę, a na szyi na rzemieniu kieł jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Na rękach ma skórzane, nabijane ćwiekami naramienniki. Może to ich dowódca. Obok niego, jakby dla kontrastu, stoi niski i szczupły chłopak, z jasnymi włosami roztrzepanymi na wszystkie strony. Dalej dziewczyna z ciemnym warkoczem, jej twarz jest pomalowana w szerokie, czarne pasy. Zauważam, że wszyscy mają na sobie jakieś ozdoby…kły, błyszczące kamienie, naszyjniki z plecionego drutu. Może gdybym dała im coś cennego, zabraliby nas stąd?
Powoli sięgam ręką do szyi. Wojownicy błyskawicznie unoszą kusze wyżej, mierząc prosto w moją głowę. Zasycha mi w gardle. Wyciągam przed siebie drugą, pustą rękę.
– Spokojnie – mówię. – Chcę wam tylko coś dać. Nie mam broni. Pozwólcie mi…
Wyciągam zza bluzy naszyjnik z błękitnym kryształem, ten, który dostałam od rodziców i błagam w duchu, żeby ten kryształ miał dla nich jakąś wartość.
Chyba ma, bo nagle wśród wojowników rozlegają się szepty. Wysoki mężczyzna opuszcza kuszę, podchodzi do mnie i ostrożnie bierze wisiorek do ręki.
– Proszę – mówię. – To najcenniejsza rzecz, jaką mam. Weźcie ją, tylko… proszę… pomóżcie mu. – Wskazuję na Poe. – On potrzebuje lekarza. Proszę, nie pozwólcie mu umrzeć! – głos mi się trzęsie i czuję, ze zaraz się rozpłaczę.
Wojownik jednym szarpnięciem zrywa wisiorek z mojej szyi i unosi go wysoko do góry.
– Elva! Elva! – krzyczy.
Zastanawiam się, co to znaczy, ale po chwili już rozumiem – tłum rozstępuje się i naprzeciwko mnie staje kobieta. Jest niewysoka, chyba nawet trochę niższa ode mnie, szczupła, a przez ramię ma przerzucony długi, jasny warkocz. Ubrana jest w skórzaną zbroję, podobnie jak jej ludzie, a w ręku również trzyma kuszę. Na plecach nosi dwa miecze. Podchodzi do wysokiego mężczyzny, bierze z jego rąk wisiorek i długo go ogląda. Czekam, przełykając ślinę.
Wreszcie kobieta odwraca się w moją stronę.
– Skąd go masz? – pyta, obrzucając mnie podejrzliwym spojrzeniem.
– Dostałam go od rodziców – tłumaczę pospiesznie. – Dawno temu. Proszę, weź go, nie mam nic innego, co mogłabym wam dać…
Kobieta przypatruje mi się spod zmarszczonych brwi, a potem powoli kiwa głową. Czy to oznacza zgodę? Nie wiem, wojownicy wciąż nie opuszczają broni…
– Kim jesteście? – pyta ona.
– Jesteśmy z Ruchu Oporu… – zaczynam, a wtedy ona z okrzykiem wściekłości błyskawicznym ruchem wyciąga miecze i przykłada je, skrzyżowane, do moje szyi.
– Kłamiesz – syczy. – Żaden statek Ruchu Oporu nie lądował na tej planecie… za to wczoraj, całkiem niedaleko stąd, zaatakował nas Najwyższy Porządek. Może coś wiesz na ten temat?!
– Wszystko wyjaśnię, tylko mnie posłuchaj – mówię szybko. – My uciekaliśmy od Najwyższego Porządku… walczyliśmy z nimi w obronie waszej wioski… On został ranny, szturmowcy go postrzelili… Mówię prawdę, przysięgam! Nie jesteśmy waszymi wrogami!
Znów patrzy na mnie długo, jakby chciała przeniknąć moje myśli i w ten sposób sprawdzić, czy nie kłamię. Zastanawiam się, czy nie sonduje mnie Mocą, ale nie czuję nic, co mogłoby na to wskazywać. Powoli, aby nie sprowokować ich nagłym ruchem, cofam się o krok i klękam przy Poe.
– Proszę, uratujcie go – próbuję znowu i tym razem nie mogę powstrzymać łez. – On potrzebuje lekarza… Nie pozwólcie mu umrzeć…
Kobieta w skórzanej zbroi chyba podjęła jakąś decyzję, bo chowa miecze z powrotem do pochew.
– Pavikki, weź go – rozkazuje. Wysoki mężczyzna, ten, którego brałam za dowódcę, rozładowuje kuszę i wiesza ją sobie przy pasie, a potem przyklęka i bierze Poe na ręce, jakby ten nie ważył więcej niż piórko.
– Tjall, ty poprowadzisz dziewczynę. Opaska, ręce – komenderuje dalej kobieta, a do mnie podchodzi tamten blondwłosy chłopak. Związuje mi ręce z przodu, a oczy zasłania chustą zdjętą z własnej szyi.
– Rasmine was osądzi – słyszę jeszcze głos wojowniczki. – Zabierzcie ich broń! Ruszamy!

Droga przez las jest ciężka. Co chwila potykam się o kamienie i korzenie, gałęzie uderzają mnie po twarzy i szarpią ubranie. Tjall prowadzi mnie, podtrzymując lekko za ramię, od czasu do czasu ostrzega przed większymi przeszkodami. Jakoś daję radę, choć słabo mi z głodu i mam coraz mniej sił. Usiłuję liczyć kroki i zwracać uwagę na zakręty i zmiany kierunku, ale ze zmęczenia wszystko miesza mi się w głowie i w końcu się poddaję, i po prostu idę tam, gdzie mnie prowadzą.
Wreszcie wychodzimy na otwartą przestrzeń, czuję na twarzy delikatny wiatr. Chyba już wzeszło słońce, bo robi się wyraźnie cieplej. Idziemy dłuższy czas przez równinę, a potem pod górę. Droga robi się stroma i coraz bardziej kamienista. Zaczynam potykać się i upadać. Tjall cierpliwie pomaga mi się podnosić. Słyszę wokół siebie tylko kroki i oddechy, nikt nie rozmawia. Tak jakby obawiali się, że poznam jakieś ich tajemnice. W tej chwili nie obchodzą mnie żadne tajemnice, a jedynie nasze bezpieczeństwo. Zaczynam zastanawiać się nad słowami wojowniczki: “Rasmine was osądzi”. Kim – lub czym – jest Rasmine?
Nagle zatrzymujemy się. Czy to już? Dotarliśmy na miejsce? Chyba tak, bo teraz słyszę szmer rozmów, wojownicy są wyraźnie bardziej rozluźnieni. Ktoś zdejmuje mi z oczu opaskę. Mrużę oczy w ostrym świetle porannego słońca. Zaczynam się rozglądać. Znajdujemy się na placu wybrukowanym szarymi kamieniami, otoczonym przez niewysokie budynki, też z kamienia. Ich okna i drzwi ozdobione są rzeźbionymi ornamentami. Z bram wyglądają mieszkańcy, patrząc na nas z zaciekawieniem. Nie mam czasu się za bardzo przyglądać, bo jedna z wojowniczek szarpie mnie za związane ręce, zmuszając, żebym poszła za nią. Idziemy w stronę wielkiego gmachu, który widnieje na końcu szerokiej ulicy. Mam złe przeczucia. Budynek jest wielki, ale jego okna - maleńkie, jak wąskie otwory wycięte w grubych głazach. Coś mi mówi, że to więzienie.
Wchodzimy, przejmują mnie dwaj następni wojownicy i prowadzą dalej długim, ciemnym korytarzem. Mijamy szeregi ciężkich, drewnianych drzwi i jestem już całkiem pewna, że to faktycznie więzienie. Wreszcie moi strażnicy otwierają jedne z nich i wpychają mnie do środka. na koniec jeden jeszcze rozcina moje więzy, a potem wychodzą i słyszę już tylko zgrzyt klucza w zamku.
Cela nie wygląda jakoś strasznie źle. Jest dość ciemna, bo przez małe okienko wpada niewiele światła, ale nie jakoś bardzo mroczna. Pod ścianą stoi wąskie łóżko przykryte kocem z grubej tkaniny, a obok mały, drewniany stolik. Robię kilka kroków wzdłuż i wszerz, żeby ją zmierzyć – ma dokładnie trzy kroki w każdą stronę.
Nie wiem, co mogłabym jeszcze zrobić, więc siadam na łóżku i owijam się kocem, bo w pomieszczeniu jest dość chłodno. Zastanawiam się, co z Poe. Nie widziałam go, kiedy zdjęto mi opaskę z oczu – gdzie go zabrali? Czy potrafią mu pomóc? Niepokoję się coraz bardziej.
Nagle drzwi otwierają się i ktoś wchodzi. Zrywam się z łóżka, gotowa do obrony. Ale to tylko jedna z kobiet. Przynosi tacę, na której stoi miska z jakąś zupą. Pachnie tak, że aż kręci mi się w głowie, zresztą jestem tak głodna, że zjadłabym nawet surowe glony z mórz D’Qar.
– Dziękuję – mówię. Kobieta uśmiecha się lekko i nabieram nadziei, że może uda mi się z nią porozmawiać. – Powiedz mi, gdzie jesteśmy? Co z Poe? Gdzie go zabrali?
– Poe? – powtarza pytającym tonem.
– Ten mężczyzna, który był ze mną – tłumaczę. – Był chory, niósł go jeden z waszych wojowników, taki wysoki… Gdzie go zabraliście? Czy wszystko z nim w porządku?
– A, ten. – Kobieta kiwa głową. – Biedny. Ciężko z nim, złapał bagienną gorączkę… i jeszcze ta rana… Ale nie martw się – mówi szybko, widząc, że blednę. – Mistrz Feng go wyleczy. Na pewno. – Uśmiecha się pocieszająco.
– Co z nami będzie? – pytam.
Kobieta patrzy na mnie poważnie… i jakby ze współczuciem?
– Rasmine was osądzi – mówi i wychodzi.


5 komentarzy:

  1. O rety, ale się porobiło! Mam nadzieję, że z Dameronem będzie wszystko w porządku. Musi być, no bo jak inaczej! No i nie leczyli by Poego, gdyby później Rasmine miała ich osądzić i skazać na śmierć, więc musi być dobrze! <3 <3 <3
    Ciekawią mnie ci wojownicy, którzy ich uratowali i jaką rolę odegra w tym wszystkim Amitia oraz naszyjnik od rodziców, bo wyraźnie się nim zainteresowali! :D

    ~Rimuto

    OdpowiedzUsuń
  2. Zaczęłam czytać tę historię nastawiona na typowy romansik o dzielnej-pięknej-wszechwiedzącej i fandomowym przystojniaku i kilka pierwszych rozdziałów dokładnie na to wskazywało. Dostałam bardzo standardowy początek z kilkoma kliszami, które nagminnie przewijają się w takich opowiadaniach, zmienić parę elementów i rozdziały pasowałyby do niemal każdego fandomu. Ale cieszę się, że nie zniechęciłam się tym dość schematycznym początkiem, bo teraz po przeczytaniu całości wydaje mi się, że może trochę zabrakło ci pomysłu, jak rozpocząć tę historię, a z każdym kolejnym rozdziałem widać, jak się rozkręcasz i czujesz coraz swobodniej w swojej opowieści.
    Bardzo podoba mi się w sposób, w jaki opisujesz świat i jego interakcje z bohaterką, jej odczucia i spostrzeżenia. Wiele osób piszących w pierwszej osobie ma problem ze zbalansowaniem tych elementów, albo bohaterka jest totalnie skupiona na sobie, albo dostajemy wyliczankę na każdy temat, co brzmi sztywno i nienaturalnie. Tobie udaje się zachować równowagę, czyta się to wszystko bardzo płynnie, dodatkowo sposób narracji nieco zmienia się w zależności od tego, w jakiej sytuacji znajduje się Ami, czy jest spokojna, czy czuje się zagrożona. Nie wiem, czy to świadomy zabieg, czy wychodzi Ci to automatycznie, ale pomaga wczuć się w opowieść i utożsamić z bohaterką, bo jej emocje w bardzo naturalny sposób udzielają się też mi - po prostu czułam te oczy patrzące na mnie w ciemności i to nerwowe oczekiwanie co dalej, kim jest Rasmine, co z Poe, naprawdę świetna robota!
    Ładnie rozwijasz historię, początkowo miałam wrażenie, że chociaż rozdziały są dosyć krótkie, to trochę za dużo się w nich chwilami dzieje i są nieco chaotyczne, ale z biegiem czasu akcja zwolniła odrobinkę, nie tracąc przy tym wcale tempa (no piękne masło maślane xD), tak jakbyś złapała właściwy rytm, doszła do jakiegoś momentu, gdzie kończy się część wprowadzająca i historia staje się już całkowicie Twoja. Cieszę się też, że pomimo pierwszego wrażenia to nie jest totalny romans z odrobiną akcji na doczepkę - szczerze mówiąc, początkowo oczekiwałam, że na tym etapie Ami i Poe będą już parą gruchających gołąbeczków, ale ich relację również budujesz w bardzo przemyślany i subtelny sposób, oby tak dalej.
    Dodam jeszcze, że bardzo, baaaardzo Ci się chwali to, że oprócz dbałości o samą historię (słowo dnia, gdzie te synonimy, kiedy ich człowiek potrzebuje ;p) dbasz też o tę "prozaiczną" stronę pisania - przecinki, akapity, brak błędów ortograficznych! Nawet najlepsze opowiadanie sporo traci, kiedy człowiek musi w każdym rozdziale walczyć z dziką ortografią i interpunkcją, na szczęście nie masz tym problemów.
    Podsumowując - będę śledzić tę historię i pewnie każdą inną, jaką zechcesz się podzielić. Rozwijasz się z rozdziału na rozdział, wiesz, o czym chcesz pisać, widać, że sobie wszystko przemyślałaś, a nie dopisujesz co tam ci do głowy wpadnie w połowie strony, jestem na tak!

    Pozdrawiam serdecznie i dużo weny życzę :)

    Lavika

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, dostając takie komentarze aż chce się pisać dalej :)

      Usuń
  3. Koperta z pieczątką ZUS, PIS i USC.

    Z głębin R'lyeh macha do Was macką sam Wyelki Cthulhu! Z przyczyn technicznych, a ode mnie niezależnych (te paskudne gwiazdy, tfu, tfu!!!) ja sam nie mogę Was zje... zmackać, ale oto głoszę rozwiązanie wszystkich problemów! Ocenialnia Tako rzecze Cthulhu, prowadzona przez moich zaufanych Przedwiecznych!

    Ocenialnia Tako rzecze Cthulhu (pomackamy.blogspot.com) zaprasza każdego spragnionego porządnej, wyczerpującej oceny!

    (przepraszam za spam pod rozdziałem, nie wiedziałam, gdzie zostawić ;))

    OdpowiedzUsuń
  4. A więc stryśnięcie cywilizacji. Z jednej strony pistolety laserowe, z drugiej skórznie, kusze i naszyjniki z kłów. Tjall jest chyba trochę zapalczywy, za to ten drugi to normalnie jakbym widziała Khala Drogo. A, no i naszyjnik! To było do przewidzenia, tylko zaskakuje, że aż tak szybko. W ogóle w tym opowiadaniu szybko się dzieje :)
    No i Rasmine. Nie mogę się doczekać, jak ich będzie sądzić. Może chociaż okaże się surowa, ale i sprawiedliwa ;)

    OdpowiedzUsuń

...

...