Po posiłku pozwalają mi pójść do łazienki. Oczywiście, pod strażą. Na szczęście wartowniczki zostają za drzwiami i mogę spokojnie zdjąć ubranie i umyć się w wielkiej, kamiennej misie, do której woda napływa przez otwór w dnie. Od razu mi lepiej, choć teraz dopiero czuję, jak bardzo jestem zmęczona.
Po powrocie do celi odkrywam, że czeka na mnie nowe ubranie. To dobrze, bo moje jest brudne i poszarpane, a bluza ma oderwany rękaw. Rozwijam pakunek i wkładam najpierw bieliznę, która jest trochę dziwna w kształcie ale można się przyzwyczaić, potem obcisłą bluzkę z szarego, elastycznego materiału, luźne spodnie ze ściągaczem w pasie i przy kostkach, a na koniec coś w rodzaju tuniki z dwóch szerokich pasów brązowego płótna, zszytych na skos. To chyba zwyczajny strój tutejszych mieszkańców – przypominam sobie, że podobne rzeczy mieli na sobie ludzie, którzy obserwowali nasze przybycie.
Potem ściągam tunikę i kładę się na łóżku, bo nie jestem w stanie dłużej walczyć z sennością. Przed zaśnięciem pozwalam sobie na chwilę nadziei – skoro dali mi jeść i nowe ubranie, a ten jakiś mistrz Feng leczy Poe, to chyba nie zamierzają nas zabić?
Budzi mnie skrzypnięcie drzwi.
Uchylam lekko powieki i spoglądam, udając, że nadal śpię. Drzwi powoli otwierają się i wsuwa się przez nie czyjaś głowa. Ledwie powstrzymuję się, żeby nie syknąć z zaskoczenia. To Tjall, chłopak, który mnie prowadził. Czego tu szuka?
Tjall wchodzi i ostrożnie zamyka za sobą drzwi, a potem kuca obok łóżka i przygląda mi się z miną, jakby się wahał. Domyślam się, że chce mnie obudzić. Postanawiam rozstrzygnąć jego dylematy i otwieram oczy.
– Co tu robisz? – pytam.
Ku mojemu zdziwieniu, uśmiecha się szeroko.
– Cześć – mówi. – Przyszedłem, bo… eee… Ty naprawdę jesteś… stamtąd? – Wykonuje jakiś nieokreślony gest rękami. – To znaczy… spoza świata?
Ciekawe określenie – “spoza świata”. Rzadko spotyka się ludzi, którzy uważają swoją planetę za cały świat. Już najmłodsze dzieci w szkołach uczą się o tym, jak ogromna jest Galaktyka i ile zamieszkanych planet się w niej znajduje.
– Tak, jestem stamtąd – potwierdzam. Oczy chłopaka zaczynają błyszczeć.
– A opowiesz mi, jak tam jest? – pyta z nadzieją. – Nigdy nie byłem gdzieś poza światem, na innej planecie.
– Nie byłeś, naprawdę? Ile ty masz lat?
– Trzynaście.
– Coooo??? – nie rozumiem. Chłopak wygląda młodo, ale nie aż tak!
– No, trzynaście, a co?! A ty ile masz?
– Dwadzieścia pięć.
– Coooo?! Moja matka ma… eee… dwadzieścia siedem, a nie wyglądasz jak ona!
Przez chwilę patrzymy na siebie zdumieni, a potem wybuchamy śmiechem.
– Trzynaście planetarnych, tak? Ile to będzie na standardowe?
– Ojej. – Chłopak zamyśla się głęboko. – Nie mam głowy do liczb, nigdy nie potrafię… eee, zaraz… Dziewiętnaście? Albo dwadzieścia – mówi niepewnie.
– To ja mam… – obliczam szybko w myślach – niecałe siedemnaście.
Już wiem, że rok na tej planecie trwa mniej więcej półtora standardowego, ale dalej nic mi to nie mówi, gdzie właściwie się znalazłam.
– To jak, opowiesz mi? – dopytuje się Tjall.
– Jasne. Ale coś za coś – uśmiecham się chytrze. – Ja odpowiadam na twoje pytania, a ty na moje, dobrze?
– Ojej, właściwie… to nie wiem, czy mogę…
– To nie będzie opowieści – mówię twardo. Widzę, jak przez chwilę chłopak się łamie.
– Dobrze, pytaj o co chcesz.
– Gdzie my właściwie jesteśmy? Co to za planeta?
– Planeta nazywa się Erba. Nasze słońce to Erebium. I… nie wiem właściwie, co jeszcze ci powiedzieć. Nikt tu nigdy nie przylatuje, my też nigdzie nie latamy… Nawet nie mamy statków… Aha, jest sąsiednia planeta, nazywa się Orba, ale to złe miejsce. Tak mówi moja matka – dodaje przepraszającym tonem.
Marszczę brwi i zastanawiam się. Nigdy nie słyszałam o Erbie, ale Orba… złe miejsce… w układzie Erebium… Coś majaczy gdzieś głęboko w mojej pamięci, ale nie potrafię tego wydobyć. Postanawiam przy pierwszej okazji dostać się do jakiejś miejscowej biblioteki (chyba mają tu biblioteki?) i sprawdzić te informacje.
– Teraz ty! – mówi z satysfakcją chłopak. – Opowiedz mi o innych planetach!
– Opowiem ci o Korelii – mówię.
Opowiadam, starając się, by wypadło to jak najciekawiej. Domyślam się, że Tjalla nie zainteresuje raczej, jaką planetą jest Korelia, ile ma księżyców, oceanów i tego wszystkiego. Snuję więc opowieść o przemytnikach, piratach i rebeliantach. Wspominam o Hanie Solo i jego przygodach. Tjall patrzy na mnie jakby zobaczył bóstwo.
– Dobra, koniec – mówię wreszcie. – Teraz ty odpowiadasz.
Biorę głęboki oddech i zadają drugie najważniejsze pytanie:
– Kim jest ta Rasmine? Co to znaczy, że “nas osądzi”? Czego mamy się spodziewać?
Oczy Tjalla uciekają gdzieś w bok, chłopak jest wyraźnie zmieszany.
– Rasmine jest Sędzią – mówi wreszcie. – Ona tu rządzi, razem z Elvą, Wojowniczką… widziałaś ją… i Mistrzem Feng. Ale nie bój się jej, ona jest w porządku – zapewnia gorliwie. – Jeśli nie zrobiliście nic złego, to nic wam się nie stanie. Tylko nie próbuj przed nią kłamać. Ona zawsze wie, kiedy ktoś kłamie – wzdycha ciężko i domyślam się, że miał już do czynienia z tą Rasmine.
– A jeśli ktoś zrobił coś złego, to co z nim robicie? – dopytuję.
– Nooo… to zależy. Najczęściej zostaje wygnany…
Oddycham z ulgą, nie jest tak źle.
– ...ale jeśli zrobił coś naprawdę okropnego, to odcinają mu głowę i wbijają na pal nad bramą, żeby wszyscy widzieli.
O, cholera.
– I ta Rasmine… też wydawała takie wyroki? Skazywała na śmierć?
– Tak… – Tjall zastanawia się. – Dwa lata temu na wioskę w zatoce napadli piraci, zabili wiele osób. Schwytaliśmy ich i zostali skazani. To była moja pierwsza wyprawa – dodaje z dumą.
Pięknie. Jeśli wezmą nas za szturmowców, jeśli nie uda się ich przekonać, że tak naprawdę nie mamy nic wspólnego z Najwyższym Porządkiem, nasze głowy zawisną nad bramą miasta. Doskonale.
Tjall chyba ma podobne myśli, bo zaczyna przyglądać mi się podejrzliwie.
– A ty…? – pyta. – Chłopaki mówią, że statek spoza świata wylądował w Ornuti… Spalili wioskę, zabili kilka osób… Chcieli porwać dzieci… Ty też tam byłaś?!
– Nie mam z tym nic wspólnego! – mówię stanowczo. – To długa historia, ale uwierz mi, ja też walczę z takimi jak oni. Jestem z Ruchu Oporu. Tamci wzięli nas do niewoli, ale uciekliśmy i dlatego jesteśmy tutaj – tłumaczę.
Tjallowi chyba wystarcza takie zapewnienie, bo jego twarz się rozjaśnia. Niestety, jestem pewna, że nie wystarczy tej Rasmine.
– Opowiedz mi o tych walkach – prosi chłopak.
– Opowiem, ale musisz coś dla mnie zrobić.
– Tak? – Chłopak spogląda nieufnie.
– Nie bój się, nie będę prosić, żebyś pomógł mi uciec. Nie chcę, żebyś miał kłopoty. Chcę tylko… muszę… zobaczyć się z Poe. Możesz to załatwić?
– Poe? A, ten. To twój mąż?
– Co??? Nie, to mój dowódca. Pomógł mi uciec z niewoli i został ranny, szturmowcy go postrzelili. Ci, którzy napadli na waszą wioskę. Ale przedtem zdążył kilku zabić – tłumaczę. Bardzo chcę przekonać Tjalla, że jesteśmy po ich stronie.
Chłopak kiwa głową.
– Da się zrobić… ale nie teraz. Musimy poczekać, aż się ściemni.
– Dobrze. To o czym ci jeszcze opowiedzieć?
Zanim jednak zdążę zacząć kolejną opowieść, drzwi się otwierają. Spoglądamy przestraszeni.
– A, to ty, Pavikki – mówi z ulgą Tjall. – Co się dzieje?
– Zwiewaj stąd natychmiast – szepcze wojownik. – Ona cię szuka.
– O, cholera! – Tjall zrywa się na równe nogi. – Nie widziałaś mnie! Ani jego! Nikogo tu nie było!
– Jasne, nie zdradzę cię. – Uśmiecham się.
– Przyjdę później! Po zachodzie słońca!
– Będę czekać. A… kto cię szuka?
Tjalla już nie ma, ale Pavikki wsuwa jeszcze na chwilę głowę do pokoju.
– Jego matka – wyjaśnia i mruga do mnie.
Przekręca klucz w drzwiach i znów zostaję sama.
Godziny do zachodu słońca dłużą się strasznie. Nie mam nic do roboty, mogę tylko siedzieć i myśleć albo spać. Przynoszą mi jeszcze jeden posiłek, ale tym razem nikt nie chce ze mną rozmawiać. Zastanawiam się, czy mogłabym poprosić o coś do czytania.
Przed wieczorem wypuszczają mnie jeszcze raz do łazienki. Idąc korytarzami mam wrażenie, że z daleka słyszę jakieś głosy, śmiechy, tupot nóg, a nawet… śpiew? To chyba jednak nie jest więzienie. Nie spotykam jednak nikogo po drodze, tak jakby ktoś zadbał, żebym z nikim się nie kontaktowała. Jestem wdzięczna za to, że znalazł się taki ciekawski chłopak jak Tjall, od którego będę mogła stopniowo wyciągnąć wszystkie potrzebne informacje.
Razem z wieczornym posiłkiem przynoszą mi niedużą lampkę. Ma kształt wąskiego, długiego czworoboku z przezroczystego, lekko różowego kryształu. W środku płonie światełko jak mała gwiazda, jednak ściany kryształu nie nagrzewają się wcale. Podoba mi się ten przedmiot, jest prosty i bardzo piękny. Zauważyłam, że wiele rzeczy tutaj jest właśnie takie. Mieszkańcy są chyba bardzo zdolnymi rzemieślnikami.
Wreszcie mała plamka światła wpadająca przez okienko znika. Siadam na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, opieram się o ścianę i czekam.
Mija chyba kilka godzin, zdążyłam kilka razy zapaść w drzemkę i się obudzić, zanim słyszę wreszcie zgrzyt klucza w zamku. Zrywam się natychmiast na równe nogi. Tjall czeka w korytarzu, ubrany w długi płaszcz z kapturem, w ręce trzyma latarenkę podobną do mojej, tylko mniejszą i słabszą. Obok stoi ktoś drugi, kaptur zakrywa mu twarz, ale po wzroście domyślam się, że to Pavikki. Tjall podaje mi płaszcz podobny do swojego. Idziemy cicho korytarzem. Nie włożyłam butów (moje buty pilota są ciężkie i cholernie głośno tupią) i teraz kamienna posadzka ziębi mnie w stopy. Chłopaki prowadzą mnie przez różne korytarze, co chwila skręcamy to w prawo, to w lewo, a zwłaszcza, kiedy wydaje się, że z naprzeciwka ktoś idzie. Mam nadzieję, że później odprowadzą mnie z powrotem, bo sama nie trafię. Wreszcie docieramy do małych drzwi, Tjall otwiera je kluczem (skąd on ma te wszystkie klucze?) i wychodzimy na zewnątrz. Przemykamy pod ścianami domów, aż wreszcie wślizgujemy się na jakieś zarośnięte chwastami podwórko, a z niego, kolejnymi małymi i obdrapanymi drzwiami, do środka jakiegoś budynku.
– Teraz tu poczekajcie – mówi Tjall i znika. Rozglądam się. Chyba jesteśmy w jakimś magazynie. W słabym świetle latarenki widać wysokie aż po sufit półki wypełnione różnymi rzeczami. Pavikki opiera się o jedną z nich i przygląda mi się.
– Gdzie jesteśmy? – pytam.
– W Domu Chorych – odpowiada. – Hej, powiedz mi… naprawdę latałaś na statkach?
– Naprawdę – uśmiecham się. Kolejny zaciekawiony, to bardzo dobrze. – Podobno wy nigdzie nie latacie? Nie macie żadnych statków? Jak utrzymujecie kontakt z innymi planetami?
– Nie wiem. – Wzrusza ramionami. – Starsi wiedzą. Mówią, że z zewnątrz przychodzi tylko zło… Chyba mają rację. Dawniej napadali na nas ludzie z Orby, a teraz… jak to się nazywało? Porządek?
– Najwyższy Porządek – mówię.
– No właśnie. Kiedyś ludzie od nas też latali – przypomina sobie Pavikki. – Lyssa zawsze się chwali, że jej pradziadek był pilotem i nawet został w ich rodzinie statek po nim. Ale potem była ta wielka bitwa… nie opowiem ci dokładnie, zawsze byłem słaby z historii… i od tego czasu nie…
Przerywa mu skrzypnięcie drzwi, to wraca Tjall.
– Droga wolna! – rzuca. – Za mną!
Wychodzimy i ostrożnie przemykamy korytarzem. W całym Domu Chorych pachnie czymś dziwnym. Domyślam się, że to pewnie miejscowe lekarstwa. Mam nadzieję, że okażą się skuteczne na ranę Poe i tę bagienną gorączkę…
– Tutaj – mówi wreszcie Tjall i podaje mi latarenkę. – Będziemy pilnować pod drzwiami, jakby ktoś szedł, zagwiżdżę. Ale nie wiem, czy sobie z nim porozmawiasz, dostał zioła na sen… – Wzrusza ramionami.
Wchodzę do pokoju. Jest podobny do mojej celi, też malutki i prawie bez mebli. Odstawiam lampę na stolik i przyklękam koło łóżka. Poe śpi, leżąc na boku, z ręką pod głową. Jest ubrany w czystą, białą koszulkę. W kontraście z nią jego skóra wydaje się jeszcze ciemniejsza. Wypatruję z niepokojem oznak gorączki, ale jego oddech jest spokojny i równy. Dotykam lekko jego czoła, też nie wydaje się rozpalone. Uśmiecham się z ulgą, a potem delikatnie przegarniam jego ciemne włosy. Kładę głowę obok na poduszce i przyglądam mu się. Śpiący Poe wydaje się taki bezbronny. Gdzieś znika zawadiacki, brawurowy pilot, który z okrzykiem radości gonił myśliwce wroga, a zostaje… ktoś, kogo nie znam. A bardzo chciałabym poznać.
Nadal gładzę kosmyki jego włosów, a potem… sama nie wiem, co mi odbija i skąd ten impuls… przybliżam twarz do jego twarzy i delikatnie całuję go w usta. Odsuwam się natychmiast, serce bije mi jak szalone, twarz zalewa rumieniec. Och, żeby tylko się nie obudził! Ale już za późno, nagle widzę, że powieki Poe uchylają się lekko. Światło latarenki budzi tajemnicze błyski gdzieś głęboko w jego ciemnych oczach. Siedzę jak sparaliżowana, nie mając odwagi się ruszyć. Poe przygląda mi się przez chwilę, a potem zasypia znów.
Och, dość wrażeń jak na jeden dzień. Ostatni raz przygładzam jego włosy, potem delikatnie przykrywam kołdrą jego ramiona i wychodzę na korytarz, gdzie czekają cierpliwie Tjall i Pavikki. Mam nadzieję, że uda nam się wrócić bez przeszkód.