wtorek, 20 marca 2018

Rozdział 26: Pożar

Jeźdźcy taugurów wyruszają w dalszą drogę o świcie, my trochę później. Ponieważ lotnia ma unieść nas oboje i jeszcze broń, nie możemy zabrać nic ze sobą. Zostawiam wszystkie moje rzeczy w świątyni i w ostatniej chwili tylko znajduję mój wisiorek po rodzicach. To muszę zabrać.
Na dachu świątyni Poe przerabia uprząż lotni tak, żeby mogły się do niej przypiąć dwie osoby. Patrzę na to z pewnym wahaniem. Wszystko wygląda na takie kruche i niepewne… Pocieszam się jednak, że chyba wie co mówi, że urządzenie to wytrzyma. Muszę mu zaufać… Na mój widok dowódca uśmiecha się szeroko.
– I co, wyspałaś się już? – pyta. – Tak wcześnie wczoraj uciekłaś…
Mamroczę coś niewyraźnie w odpowiedzi. Sama się zastanawiam, skąd mi się wzięło takie głupie zachowanie wobec Poego. Nigdy taka nie byłam, zawsze byłam wygadana i bezczelna i potrafiłam się odciąć każdemu, a teraz? Sama nie wiem, co się ze mną stało. Ale to nie czas na takie zastanawianie się. Przypinamy się do lotni, on z przodu, ja za nim. Blastery mamy przypięte na plecach żeby nie przeszkadzały. A potem krótki rozbieg… i skok! Nie potrafię powstrzymać krzyku, gdy spadamy w dół, ale już po chwili lotnia wyrównuje lot i wzbijamy się w powietrze.
– Złap się mnie! – woła Poe. Ledwie go słyszę przez szum wiatru. Łapię go jednak i tak lecimy. Pod nami widać głównie lasy, wąską drogę, która prowadzi do świątyni, a trochę dalej z prawej strony połyskującą w słońcu rzekę. W pewnej chwili na drodze widzimy pędzących jeźdźców, Poe zniża się trochę i machamy im, ale żaden nie patrzy w górę. Wyruszyli wcześniej, ale to my będziemy prędzej na miejscu, lotnia jest szybsza.
Cudownie jest tak lecieć w promieniach słońca i lekkim wietrze. Jest tak cicho i łagodnie. Aż się trochę nie chce wierzyć, że na końcu czeka nas walka. Mogłabym tak lecieć i lecieć, chciałabym, żeby ta chwila nigdy się nie skończyła. Poe pewnie steruje lotnią, on naprawdę umie latać na wszystkim. W pewnym momencie chyba jednak nudzi mu się spokojny lot, bo rzuca do mnie “No, teraz się trzymaj!” i przechyla mocno skrzydło. Prąd powietrza unosi nas, wzbijamy się, kołując, coraz wyżej. Na dole wszystko robi się zupełnie maleńkie. Łapię się mocniej Poego, niby jestem przyzwyczajona do różnych manewrów myśliwcem, ale co innego siedzieć zamknięta w kabinie, a co innego wisieć w uprzęży kiedy nogi dyndają w kompletnej pustce! A on się zaczyna śmiać i kiwa skrzydłami na boki, że wszystko się trzęsie.
– Przestań się wygłupiać! – wołam do niego i szturcham mocno w plecy. – Chcesz, żebyśmy się oboje z tego urwali?
– Co, boisz się? – Odwraca się do mnie cały roześmiany.
– Wcale się nie boję, głupku. Tylko nie ufam tym twoim węzłom – mówię. – Nie wiem, kto cię w ogóle uczył je wiązać.
– Tak? No to zaraz sprawdzimy, czy wytrzymają! – woła Poe i ustawia lotnię tak, że dzikim ślizgiem lecimy ku ziemi. Pewnie myśli, że zacznę wrzeszczeć, ale nie dam mu tej satysfakcji! Jednak muszę trzymać się go z całej siły, a tymczasem drzewa w dole robią się coraz większe i w pewnej chwili nie wytrzymuję:
– Przestań, wariacie! Rozbijemy się!
Dameron śmieje się z satysfakcją i wyrównuje lot. Szturcham go jeszcze parę razy w plecy i obiecuję, że bardziej dostanie, jak tylko wylądujemy. Dalej lecimy już spokojnie, aż wreszcie widzimy z daleka górę, na której leży nasza wioska. Na ten widok Poe głośno wciąga powietrze.
– No, tam już się zaczęło – mówi.
Górę spowijają kłęby czarnego dymu. Mieszkańcy bronią się za pomocą żywego ognia.
Kiedy podlatujemy bliżej, widzimy w dole szare, kłębiące się cielska Attonów. Idą powoli jak wielka fala na morzu. Z góry mieszkańcy ostrzeliwują ich z machin miotających i z kusz, co chwilę widzimy, jak w stronę pajęczaków lecą ogniste kule. Lotnia zaczyna się chwiać i tym razem to nie są wygłupy Poego, tylko gorące powietrze wiruje i nami szarpie. Poe odwraca się do mnie, twarz ma poważną i zaciętą.
– Nie wylądujemy – mówi. – Nawet nie damy rady podlecieć bliżej.
– Będziemy ich atakować stąd – mówię.
– Weź oba blastery. Ja się muszę skupić na sterowaniu – mówi dowódca.
– Wezmę jeden, a jak się wyładuje, to drugi – mówię. – I tak nie dam rady strzelać z dwóch rąk.
– Dobry pomysł. – Poe kiwa głową, a potem już nic nie mówi, bo naprawdę musi się skupić. Wokół wioski szaleje pożar. Płoną drzewa i chaty, a mnie na ten widok ściska w gardle. Ale wiem, że mieszkańcy mają rację, tylko w ten sposób powstrzymają pajęczaki. Mam nadzieję, że jeźdźcy taugurów prędko dotrą na miejsce, bo bez ich pomocy naprawdę może być ciężko!
Wycofujemy się trochę dalej od pożaru i zaczynamy naszą akcję. Nastawiam blaster na największą moc i celuję do pajęczaków, podczas gdy Poe powoli krąży wokół wioski. Mam naprawdę satysfakcję kiedy padają przysmażone przez moje strzały. Myślę sobie, że jakby tak zbudować więcej lotni, to nawet mieszkańcy wioski nie mając blasterów mogliby się skuteczniej bronić. Lot nadal jest trudny, bo prądy powietrza nami szarpią, ale Poe daje radę. Musimy też uważać, żeby z wioski nie trafiono w nas żywym ogniem!
Nagle widzę coś okropnego! Wielka kula ognia trafia w grupę Attonów. Te zaczynają płonąć i rozbiegają się ze strasznym wrzaskiem i skrzeczeniem. Biegną w drugą stronę i przeskakują wielki rów, który otacza całą wioskę. Wbiegają na pola i łąki, które zaczynają się palić! Pożar szybko się rozprzestrzenia, o mało co nie spadamy, kiedy szarpie nami podmuch gorącego wiatru! Szybko wzbijamy się w górę, a potem Poe odwraca się do mnie z pobladłą twarzą.
– To jest najgorsze, co moze się przydarzyć wiosce – mówi. – Jeśli pola spłoną, w zimie wszyscy będą głodować. Nikt tego nie ugasi. Jedyna nadzieja w deszczu.
Ale kiedy patrzymy na niebo, jest czyste, bez ani jednej chmurki.
– Że też nic nie możemy zrobić. – Dowódca bezsilnie zaciska pięści. – Blastery się na nic nie przydadzą. Już za późno.
– Poczekaj – mówię. – Może jeszcze nie. Steruj nad rzekę.
– Masz jakiś pomysł? – pyta z nadzieją Poe.
– Tak, a myślisz, że po co się tyle szkoliłam? – odpowiadam.
– Faktycznie, ty masz Moc! – mówi Poe ucieszony i skręca nad rzekę.
Skupiam się mocno i próbuję sięgnąć Mocą do wody. Ale… nie mogę! Zamiast wychodzących ze mnie fal energii czuję pustkę. Co się dzieje? Dlaczego umiejętności mnie zawiodły wtedy, kiedy są najbardziej potrzebne?
I wtedy mój wzrok pada na wisiorek po rodzicach, który zwisa z mojej szyi. Przypomina mi się, co mówił mistrz Feng o mocy kryształu. Potrafią wzmacniać albo tlumić Pełnię i mój niestety jest tym, który tłumi.
Unoszę ręce i rozwiązuję rzemyk. Przez chwilę jeszcze patrzę na wisiorek, a w oczach wzbierają mi łzy. To jedyna pamiątka… Ale nie mogę się długo zastanawiać. Trzeba ratować wioskę!
Otwieram dłoń i wisiorek spada w dół.
Teraz nic już mnie nie blokuje. Skupiam się, tak jak mnie uczył mistrz Feng. Nie przeszkadza mi kołysanie lotni, w końcu ćwiczyłam na Kole Wymiotów. Wysyłam falę Mocy prosto do rzeki. Na jej powierzchni zaczyna formować się duży bąbel. Rośnie i rośnie, a potem odrywa się od powierzchni. Delikatnie popycham go w stronę ognia. Wielka falująca kula płynie powoli przez powietrze. Jeszcze trochę… jeszcze kawałek… teraz! Uwalniam Moc i wielka fala wody spada prosto na płonące pola. W górę bucha olbrzymi słup pary.
– Świetna robota, Ami! – woła Poe.

Też się cieszę. Pola zostały uratowane, nasi przyjaciele w wiosce nie będą głodować!

wtorek, 13 marca 2018

Rozdział 25: Jeźdźcy taugurów


Budzę się w pokoju w świątyni, leżąc na podłodze na macie. Przez chwilę nie mogę sobie przypomnieć, co się stało, ale zaraz wspomnienia wracają. Walka z Attonami i nagłe pojawienie się Poego, kiedy myślałam, że już po mnie. Zostałam ranna! Spoglądam na swoją rękę. Jest owinięta bandażem. Nie czuję bólu. Ktoś też umył mnie z krwi Attonów.
Za sobą słyszę jakieś głosy.
– Musimy jak najszybciej wrócić do domu. – To mistrz Feng. – Opatrzyłem ją jak mogłem, ale potrzebne są lekarstwa. Inaczej straci rękę. To ten jad w ich krwi.
– Można spróbować… Ta lotnia uniesie dwie osoby – mówi Poe. – Ale… co z tobą mistrzu?
– Nie przejmuj się mną, dam sobie radę. Musicie wy się ratować.
Odwracam się i spoglądam na nich. Poe, widząc że się obudziłam, zrywa się i podbiega do mnie.
– Ami, jak się czujesz? – pyta z troską.
– W porządku, nie boli mnie. Tylko trochę mi się kręci w głowie – odpowiadam. – Słyszałam co mówiliście. Nigdzie nie lecę, nie mogę cię tak zostawić, mistrzu!
– Ale twoja ręka… – odpowiada mistrz. – Leć z Poem, a ja tu ukryję się i przeczekam.
– Nie, to zbyt niebezpieczne. Teraz, kiedy wiedzą już, że ktoś tu mieszka… Będą znów atakować.
– Więc co radzisz?
– Nie wiem… Musimy się bronić tutaj. Z blasterami mamy jakieś szanse. Przecież tych Attonów nie może być nieskończenie wiele! Poe, jak sądzisz?
– Hm, no lecąc tutaj widziałem ich oddział na brzegu rzeki –  mówi Poe. – Wydaje się dosyć duży, ale myślę, że… Jakbym zostawił ci jeden blaster tutaj, a sam wystartował z drugim i walił do nich z góry?
– No, to jest jakiś plan – mówię. – Damy sobie radę, co nie?
– No kto, my nie damy? – śmieje się Poe i widzę, jak mu oczy błyszczą na samą myśl o walce. Lotnia to nie X-wing, ale nawet na niej czuje się, że Poe jest w swoim żywiole.
– Myślę, że najlepiej będzie się bronić z dachu – mówię. – Z góry mamy przewagę.
– No to idziemy, nie ma na co czekać. Oni się w każdej chwili mogą znowu ruszyć – mówi Poe rozkazującym tonem i wręcza mi broń. Biorąc ją czuję, że lewa ręka jest jednak trochę zdrętwiała. Przeszywa mnie strach, nie chcę jej stracić! Mam nadzieję, że szybko uporamy się z Attonami i będę mogła wrócić tam, gdzie mnie wyleczą.
Biegniemy na dach, ja i Poe z blasterami, mistrz Feng z włócznią. Dobrze, ze się pospieszyliśmy, bo widzimy, jak z lasu znów wybiegają pajęczaki. Lotnia na szczęście cały czas jest na miejscu. Poe przypina się uprzężą do urządzenia. Obejmuję go na chwilę, tak na szczęście. Potem mój dowódca rozpędza się i skacze z dachu. Przez chwilę wstrzymuję oddech widząc, jak spada w dół, ale na szczęście już po chwili lotnia wyrównuje lot i wzbija się coraz wyżej. Pierwsze błyski zaczynają dosięgać Attonów, którzy walą się na ziemię, plącząc swoje odnóża. Świetnie, Poe! Jednak ja też nie mogę czekać. Układam się wygodnie za niskim murkiem, na którym opieram broń i zaczynam strzelać. A macie, paskudy! Słyszę jak za moimi plecami mistrz Feng aż pokrzykuje z podekscytowania. Na pewno nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział!
Pajęczaków jest jednak coraz więcej. Wybiegają z lasu i wybiegają, szara masa pokrywa całą przestrzeń pomiędzy jego brzegiem a świątynią. Zorientowały się, że ktoś atakuje ich z góry, wspinają się jedne na drugie i plują swoimi nićmi. Na szczęście żaden nie trafia, ale Poe też nie może uciekać bardzo wysoko, bo jego strzały przestaną być skuteczne. Kołuje teraz nad nimi, utrzymując się na średniej wysokości, a jego blaster praży ciągłym ogniem. Tak samo jak i mój. Wokoło unosi się zapach ozonu. Karabin nagrzewa się w moich rękach. Patrzę na wskaźnik naładowania i widzę, jak powoli pełznie w dół. Niedobrze. Ile jeszcze wytrzymamy?
Nagle w szeregi Attonów wkrada się jakieś zamieszanie. Ich fala jakby zatrzymuje się w biegu. Widać, że próbują zmienić szyk, tak jakby chciały odwrócić się do tyłu. Coś jest za ich plecami! Tylko co? Czy to pomoc dla nas, czy nowe zagrożenie? Wpatruję się uważnie w krawędź lasu. Coś tam się kotłuje… Tak, ktoś atakuje Attonów! Jakieś wielkie, ciemne stworzenia galopują pomiędzy nimi, zostawiając po sobie pusty szlak jak przecinkę w lesie. Co to jest? Czy to nowe potwory?
– Jeźdźcy taugurów! – krzyczy za moimi plecami mistrz Feng.
Stworzenia zbliżają się i widzę, że to ogromne jaszczury, zielonkawe i brązowe. Biegną pędem na tylnych łapach, chlastając Attonów swoimi pazurami i długimi, kolczastymi ogonami. A na ich grzbietach siedzą ludzie! Wojownicy uzbrojeni w długie włócznie z ostrzami na obu końcach też sieją spustoszenie. Jeden podniósł broń nad głowę i kręci nią młynka, a wokoło tylko tryska czarna, śmierdząca krew. Krzyczę z radości, nie przestając strzelać. Teraz to już na pewno wygramy!

Po jakiejś godzinie całe pole wokół usłane jest trupami Attonów, a jeźdźcy w wojskowym szyku zbliżają się ku murom świątyni. Zachodzące słońce zabarwia wszystko na czerwono, przez co widok staje się jeszcze bardziej makabryczny. Poe ląduje i wszyscy razem zbiegamy na dziedziniec. Potem jest dużo witania się, padania sobie w objęcia i dziękowania oraz śmiechu i wrzasków, gdy jeźdźcy wyciągają ze studni wiadra wody i oblewają się nawzajem, próbując zmyć z siebie krew Attonów. Na zewnątrz ich jaszczury pożywiają się mięsem pajęczaków. Wreszcie wszyscy jesteśmy mokrzy od stóp do głów, więc rozpalamy wielkie ogniska, żeby się wysuszyć. Mistrz Feng rozmawia z ich wodzem, okazuje się, że znają się z dawnych czasów, a żona wodza, mała, okrągła kobietka przysiada się do mnie, opowiada coś i ciągle się śmieje. Moja ręka została wysmarowana jakąś śmierdzącą zieloną mazią i znowu zabandażowana. Jeźdźcy wydają się bardzo wesołymi ludźmi. Jak mi wyjaśnił mistrz Feng, to wędrowne plemię, które nigdzie długo nie zagrzewa miejsca, ale porusza się po całej planecie. Ich ulubionym zajęciem jest poszukiwanie skarbów i tajemniczych przedmiotów, którymi następnie handlują w miastach i świątyniach. Są bardzo waleczni i często wynajmują się jako najemnicy. Poe już złapał z nimi świetny kontakt, siedzi gdzieś przy drugim ognisku z całą gromadą, śmieją się i piją coś podając sobie nawzajem skórzany bukłak. Tymczasem ja mam wrażenie, ze ktoś mi się przygląda. Z drugiej strony ogniska, przez strzelające płomienie, jakiś wojownik intensywnie się we mnie wpatruje. Ma zmrużone, błyszczące oczy, lekki zarost na twarzy, a jego włosy – może to tylko odblaski ogniska, ale wydają się w tym samym kolorze co moje. Czuję się nieswojo, kiedy tak na mnie patrzy, więc wstaję i odchodzę od ognia. Zauważam jednak, że idzie za mną. O co mu chodzi? Zatrzymuję się i spoglądam na niego groźnie.
– Cześć – mówi do mnie, jakby trochę speszony.
– Cześć – odpowiadam. – Czemu tak się na mnie gapisz? Mam coś na twarzy?
– Eee… nie. Po prostu… przypominasz mi kogoś – wyjaśnia.
– Tak? – mówię, żeby coś powiedzieć, a on wtedy wyciąga rękę i nawija sobie kosmyk moich włosów na palec. – Ej, co ty robisz!
– Przepraszam – mówi. – To głupie. Podobno szkolisz się tu w Trzeciej Stronie Mocy? – pyta.
– A kto ci to powiedział? – dziwię się. – Pewnie mistrz Feng. A to plotkarz!
– Ona też… odkryła w sobie Moc – mówi w zamyśleniu wojownik. – Odjechała daleko, żeby się szkolić. Tak dawno jej nie widziałem…
– Na pewno wróci – pocieszam go. – Na pewno jeszcze się spotkacie.
– Hej, Dan! – dobiega wołanie od strony ogniska. – Wracaj tu do nas, będziemy śpiewać!
– Uhm… to ja już pójdę – mówię i wracam na swoje miejsce. On patrzy za mną jeszcze chwilę, a potem dołącza do swoich. Zaczynają śpiewać jakąś pieśń, która brzmi niby wesoło, ale jednocześnie jest podszyta jakąś dziwną melancholią. Opieram głowę na kolanach i zasłuchuję się cała. Nagle czuję, że ktoś siada obok mnie.
– Jutro wracamy – mówi Poe i podaje mi bukłak, z którego wcześniej pili. Biorę duży łyk, alkohol pali mi gardło. – Trzeba pomóc naszej wiosce. Kiedy wylatywałem, Attonów jeszcze tam nie było, ale teraz już pewnie dotarli.
– Oni jadą z nami? – pytam. – Przyda się taka odsiecz.
– No pewnie! Pomyślałem sobie… Mistrz Feng pojedzie z nimi na taugurach, a ty… możesz też jechać z nimi albo polecieć ze mną, lotnia utrzyma nas oboje.
– Hm, to wolę z tobą – mówię. – Będziemy skuteczniejsi, strzelając we dwoje.
– To właśnie miałem na myśli! – odpowiada Poe. – Jak twoja ręka?
– W porządku. Chyba jednak zostanie przy mnie.
Siedzimy jeszcze dłuższą chwilę, słuchając jak wojownicy śpiewają. Patrzę kątem oka na Poego. Włosy mu urosły i teraz kręcą się jeszcze bardziej niż zwykle. Odwraca się i uśmiecha do mnie tym swoim szerokim, szczerym uśmiechem. Nagle uświadamiam sobie, że serce bije mi mocniej niż zwykle a w ustach zaschło.
– Ami… – mówi Poe i przysuwa się bliżej. Czuję teraz ciepło jego ciała przez rękaw mojej bluzki. Patrzę w jego oczy, w których teraz błyszczą wesołe ogniki. Patrzę na pięknie wykrojone usta. Chciałabym… chciałabym…
– Och, Poe, muszę już iść. – Zrywam się na nogi. – Muszę… musimy jutro wcześnie wstać, prawda? – Odwracam się i uciekam w ciemność. Poe patrzy za mną ze zdziwieniem.
Zatrzymuję się przed drzwiami do świątyni i oddycham głęboko. Dlaczego uciekłam? Na Moc, ale jestem głupia!

czwartek, 8 marca 2018

Rozdział 24: Osaczeni przez Attonów

***Amitia Tarra***

Od trzech dni siedzimy w świątyni jak szczury pustynne pod kamieniem, starając się nawet nie oddychać za głośno, żeby nie usłyszeli nas otaczający wzgórze Attonowie. Kiedy mistrz Feng dowiedział się o ich zbliżaniu (dostał wiadomość poprzez Pełnię od przywódcy jednej z wiosek leżących na ich drodze, tamta wioska została później zniszczona) kazał zgromadzić we wszystkich pomieszczeniach świątyni kupy wilgotnych liści z pobliskiego lasu, a potem podpalić je. Świątynia wypełniła się gęstym, białym dymem. Ledwie można oddychać, a oczy cały czas łzawią, ale dzięki temu Attonowie nie czują naszego zapachu. Gorzej, że powoli kończy nam się jedzenie i woda, a nie wiadomo, jak długo jeszcze to potrwa.
– Mistrzu, dlaczego oni właściwie są odporni na Pełnię? – pytam. – Byłoby o wiele łatwiej, gdybyśmy mogli ich w ten sposób zatakować… Albo przynajmniej uciec za jej pomocą.
– Attonowie rodzą się i wychowują w głębokich jaskiniach, sięgających wiele, wiele mil pod ziemię – tłumaczy Mistrz. – W takich jaskiniach znajdują się też złoża kryształów. Żyjąc wśród nich poprzez wiele tysięcy lat stali się odporni. Część tych kryształów wchłaniają też do wnętrza organizmu i budują z nich swoją powłokę. Dzięki temu też wyczuwają Pełnię i atakują tych, którzy jej używają. Dlatego teraz nawet nie mogę porozumieć się z Rasmine. – Mistrz zasępia się mocno. – Nie mam pojęcia, co dzieje się w Brasini. Mam nadzieję, że się bronią… – mówi zmartwiony.
– Na pewno! – pocieszam go. – Elva i Rasmine nie pozwolą, żeby wiosce stało się coś złego. Na pewno są dobrze przygotowani do obrony.
Nie tak jak my, dodaję w myślach. W świątyni nie ma machin miotających ani zapasów żywego ognia, jakie znajdują się w każdej wiosce. W jednym z pomieszczeń co prawda znaleźliśmy trochę broni, na przykład długie włócznie, które mogą posłużyć do obrony w razie bezpośredniego ataku, ale broni jest mało a nas tylko dwoje. Dlatego lepiej ukrywać się w dymie i liczyć na to, że Attonowie nas nie zauważą. Na razie ta metoda skutkuje. Attonowie kręcą się po okolicy świątyni, zaglądają na jej podwórza ale nie próbują otwierać zamkniętych drzwi ani rozwalać ścian. Chyba się nie zorientowali, że tu jesteśmy. Na zewnątrz ciągle ich słychać. To taki suchy chrzęst, jaki wydają ich odnóża. W dzień łatwiej to znieść, ale w nocy nie daje spać. Jest przerażający. Cały czas mam wrażenie, że stwory już podchodzą do nas, już wspinają się po ścianach… Ale najgorsze jest to bezczynne oczekiwanie. Całymi dniami zatapiam się we własnych rozmyślaniach. Zastanawiam się, co robi Poe. On przynajmniej walczy razem z mieszkańcami wioski, a ja mogę tylko siedzieć tu i czekać…
Ostrożnie podchodzę do okna i wysuwając tylko czubek głowy nad jego krawędź wyglądam na zewnątrz. W lesie otaczającym świątynię aż się roi od wielkich szarych ciał. Jedno z drzew jest całe obwieszone jakby podłużnymi, białymi owocami. Robi mi się niedobrze. To zwierzęta upolowane przez Attonów i oplątane ich siecią czekają na pożarcie. Mam nadzieję, że tylko zwierzęta…
Chcę się napić, ale w dzbanku nie ma już ani kropli. Mogłabym spróbować przemknąć się do studni. Kiedy mówię o tym Mistrzowi, kiwa przyzwalająco głową. On też cierpi z pragnienia. Ostrożnie odsuwam sprzęty blokujące drzwi w pokoju, w którym się zamknęliśmy. Wyglądam na korytarz, wydaje się pusty. Wymykam się z pokoju i bezszelestnie skradam się pod ścianą w stronę wyjścia. W rękach kurczowo ściskam włócznię. Nagle, kiedy dochodzę do skrzyżowania korytarzy, słyszę ten chrzęst. Idą! Rozglądam się w panice. Gdzie się ukryć? Jak na złość tu nie ma żadnych drzwi czy bocznych korytarzyków. Przyciskam się więc tylko do ściany, starając się być jak najmniej widoczna i mając nadzieję, że pójdą w inną stronę. Serce wali mi tak mocno, że Attonowie muszą słyszeć. Wstrzymuję oddech, kiedy dwa potwory powoli przesuwają się tuż obok wylotu korytarza. Ich małe główki kręcą się na wszystkie strony, jakby węsząc. Moje ubranie i włosy są przesiąknięte dymem, ale czy to wystarczy? Na szczęście mijają mnie nie zauważając. Odczekuję jeszcze chwilę, aż chrzęst ich kroków umilknie i ostrożnie wyglądam zza rogu korytarza. Pusto! Przebiegam szybko te kilka kroków dzielących mnie od bocznego wyjścia na dziedziniec. Teraz najtrudniejsza część: muszę dostać się do studni i zaczerpnąć z niej wody, niezauważona. Studnia mieści się na drugim końcu dziedzińca, przy ścianie. Odległość pomiędzy nią a drzwiami wydaje się ogromna. Przez chwilę obmyślam strategię, jak do niej dotrzeć. Dziedziniec jest zawalony zrujnowanymi kawałkami murów, wykorzystuję je teraz, ukrywając się za nimi podczas przekradania. Wreszcie udało się! Oddycham z ulgą. Powoli, starając się nie robić hałasu, spuszczam w dół wiadro na linie. Wydaje się, że trwa to całą wieczność, aż wreszcie słyszę plusk, kiedy uderza o taflę wody. Z wysiłkiem zaczynam wyciągać ciężkie wiadro…
Nagle z tyłu słyszę chrzęst i głośne piski. Zamieram, wypuszczając linę z rąk. Są tutaj! Odwracam się szybko. Dwóch Attonów stoi w rogu dziedzińca. Zauważyli mnie! Zaczynają biec, są niesamowicie szybcy na swoich odnóżach. Uciekać czy walczyć? Przeciwko dwóm nie mam szans! Rozglądam się dokoła. Kawałek dalej zrujnowany fragment muru prowadzi na dach świątyni, mogłabym się wspiąć. Rzucam się biegiem w jego stronę. Nagle koło mnie coś świszcze, rzucam się w bok, upadając i odtaczając się. To jeden z nich wystrzelił swoją nić. Błyskawicznie wstaję i biegnę dalej, już jestem przy murze. Wspinam się, nie wypuszczając z rąk włóczni. Luźne kamienie chroboczą mi pod stopami, mam tylko nadzieję, że to wszystko się nie zawali. I już jestem na dachu, ale Attonowie wspinają się za mną. Kopnięciem zrzucam obłamany fragment muru na jeden szary łeb i nastawiam włócznię, kiedy zza krawędzi wychyla się drugi. Uderzam z góry, z całej siły. Ostrze wchodzi w ciało w paskudnym mlaśnięciem. Z rany Attona tryska czarna, śmierdząca krew. Pajęczak skrzeczy głośno i wali się w dół. A dobrze ci tak!
Ale sytuacja wcale nie jest dobra. Wrzask tamtego przyciągnął następne. Widzę, jak wybiegają spośród drzew i przebierając odnóżami pędzą w stronę świątyni. Powoli obracam się dokoła. Który pierwszy? Z której strony zaatakuje?
Widzę, jak łeb Attona wychyla się zza muru na drugim końcu dachu i biegnę tam, kiedy nagle coś mnie chwyta za kostkę. Upadam, wypuszczając włócznię i boleśnie się tłukąc. Moją nogę oplątuje lepka nić. Wyrywam nóż zza paska i ciacham po niej z całej siły. Udało się, puszcza, ale Atton jest już nade mną! Uderza swoimi ostro zakończonymi odnóżami, przetaczam się z boku na bok unikając jego ciosów. Wreszcie udaje mi się złapać włócznię, nastawiam ją od spodu… Trafiony! Czarna krew oblewa mnie całą, co za świństwo! Przecieram twarz i widzę, jak na dach wyłażą dwa kolejne. Zrywam się prędko na nogi, przebiegam między nimi, kiedy plują swoją nicią, oplątując się nią nawzajem! Korzystam z okazji i podcinam im nogi. Upadają, ale nie mam czasu nawet się cieszyć, bo wyłazi ich coraz więcej. Wypluwają swoje nici, ledwie udaje mi się ich unikać. Aaaaa! Któryś zadrasnął mnie odnóżem! Czuję palący ból w lewej ręce. Dłoń robi się śliska od krwi. Zaciskam mocniej ręce na włóczni. Już wiem, że tu zginę, ale chcę zabrać ich ze sobą jak najwięcej!
Nagle, kiedy zamieram się włócznią na kolejnego Attona, widzę jakiś błysk! Pajęczak pada, a na jego grzbiecie zieje wielka, dymiąca rana. Jak od blastera… ale jak to możliwe? Słyszę czyjś krzyk i po chwili koło mnie upada kolejny Atton, a za nim następny. Podnoszę głowę… Na błękitnym, czystym niebie nad świątynią widać jakiś trójkątny kształt… To lotnia! A pod nią, przyczepiony w uprzęży, wisi Poe i z dwóch blasterów wali z góry do Attonów całą siłą ognia! Zaczynam krzyczeć i się śmiać. Jestem uratowana!
Po dłuższej chwili pod świątynią leży już tylko wielka kupa szarych cielsk. Reszta Attonów ukryła się w lesie i chyba nie ma zamiaru wyłazić. Lotnia zaczyna obniżać lot, krąży nad dachem świątyni. Coraz wyraźniej widzę roześmianą twarz Poego. Wreszcie ląduje zgrabnie i wypina się z uprzęży.
– Ami! – woła i nie zważając na to, że cała jestem umazana w krwi Attonów, łapie mnie w objęcia. – Jak się cieszę, że żyjesz! Bałem się o ciebie! A co z Mistrzem Fengiem? Też gdzieś tu jest?
– Poe! – śmieję się i obejmuję go mocno. – Skąd tu się wziąłeś, jak…?! W ostatniej chwili! Tak, Mistrz jest na dole, czeka...
– Jesteś ranna?! – Poe zauważa krew na moim ręku. – To trzeba szybko opatrzeć, chodź! – Odpina broń od lotni i zaczynamy schodzić z dachu. Nagle zaczyna mi się kręcić w głowie. Może to od upływu krwi, a może odnóże Attona miało na sobie jad? Upadam na ziemię.
– Ami! Ami, co się dzieje? – woła Poe. – Ami, nie poddawaj się!

Zarzuca sobie moją rękę na szyję i podnosi mnie z ziemi. Ostatnią rzeczą, jaką widzę, są jego wielkie, czarne oczy pełne niepokoju.

piątek, 2 marca 2018

Rozdział 23: Konstruktorka

– Tjall, muszę się tam jakoś dostać – mówię gorączkowo.
Chłopak patrzy na mnie z wyrazem niezrozumienia na twarzy.
– Ale po co, Poe? – pyta. – Nie pomożesz im sam jeden. A na wysłanie większego oddziału nikt się nie zgodzi, wszyscy jesteśmy potrzebni tutaj. Sam słyszałeś.
Zaciskam pięści ze złości. Z jednej strony rozumiem, że chłopak ma rację, ale z drugiej nie potrafię się pogodzić z tym, że miałbym zostawić Amitię na pastwę losu. Zwłaszcza, że...
– Oni nawet nie wzięli ze sobą broni. Są bez szans!
Tjall powoli kręci głową.
– Przykro mi, Poe – mówi, a głos mu się łamie. – Jeśli Attonowie opanowali las, nie dotrzesz tam. Musiałbyś być ptakiem.
– Może jedna osoba da radę się przemknąć? Może mnie nie zauważą? – próbuję.
– Wyczują cię – mówi Tjall. – Mówiłem ci, że wyczuwają ludzi z daleka.
– Dlaczego jesteście tacy głupi?! – wołam wściekły. – Dlaczego pozbyliście się wszystkich statków?! Sam mówiłeś, że najskuteczniej atakować ich z góry! Jeden X-wing załatwiłby wszystkich!
– Nie wiem, Poe – mówi smutno Tjall. – Takie jest prawo. Odrzuciliśmy maszyny i wszystko co pochodzi spoza świata, bo to zło. Nie wolno nam używać takich rzeczy. Każde dziecko w szkole uczy się o tym.
– Przez wasze głupie prawo teraz zginie moja przyjaciółka – mówię wkurzony. – I wasz Mistrz. I pewnie jeszcze mnóstwo innych ludzi. Nieważne. Idę do Elvy, niech odda moje blastery. Muszę się do nich dostać!
Elvę spotykam w zbrojowni, gdzie wydaje wojownikom kusze i strzały. Obok szereg ludzi ostrożnie podaje sobie z rąk do rąk duże gliniane kule. Domyślam się, że to pewnie pojemniki z żywym ogniem, o których mówił Tjall.
– O, jesteście – mówi wojowniczka. – Gdzie się podziewaliście? Wszyscy szykują się do obrony, a wy się gdzieś plączecie!
– Przepraszam, my… – zaczyna się tłumaczyć Tjall. Wpadam mu w słowo.
– Elvo, oddaj mi blastery. Chcę się przedrzeć przez las do Świątyni Siedmiu Bram. Dostarczę broń Amitii i mistrzowi Fengowi, może uda nam się razem przetrwać atak.
Elva patrzy na mnie jak na wariata.
– No chyba oszalałeś, Poe Dameronie – mówi. – Rozumiem, że chcesz ich ratować, ale to nie ma sensu! Nie dotrzesz tam. To samobójstwo. No chyba żeby wyrosły ci skrzydła. Zresztą w jaki sposób pomożesz im sam jeden?
No nie, znów te głosy rozsądku. Przeklęte głosy rozsądku. To nie tak, że chcę zginąć, zachciało mi się samobójczej misji! Czuję jednak, że jeśli nic nie zrobię, żeby ratować Amitię, jeśli nawet nie spróbuję, to będzie tak jakbym zawiódł jako dowódca. Dowódca zawsze musi się troszczyć o swoich ludzi. Czasem wymaga od nich poświęcenia, ale oni muszą wiedzieć, że zawsze mogą na niego liczyć. Elva powinna to rozumieć, przecież…
Ale kiedy próbuję znowu się odezwać, przerywa mi w pół słowa.
– Dość gadania, Poe. Wiem, że ci ciężko, ale ja nie mogę pozwolić tobie na bezsensowną śmierć. A teraz koniec tego marnowania czasu, nie mamy go wiele! Tjall, ty idziesz do Empola i pomagasz mu ustawiać machiny miotające, tak? A ty, Poe… masz! – mówi i wręcza mi łopatę. Patrzę pytająco na Elvę – co niby miałbym zrobić z tą łopatą?
– Ty dołączysz do oddziału Sakirii i idziecie kopać rowy – wyjaśnia Elva. – No już, ruchy, ruchy! Do wieczora musicie skończyć!
– Elvo, obiecałem Poemu, że będzie ze mną przy machinach… – mówi Tjall, ale wojowniczka groźnie marszczy brwi.
– Nie kwestionuj moich rozkazów, Tjall – mówi cicho, ale tak, że krew mrozi się w żyłach. – Poe musi trochę rozładować swoją energię, bo widzę, że ma jej za dużo. No już, ruszać się obaj! Nie chcę was tu widzieć!
Odwracam się i widzę grupę ludzi z łopatami w rękach, czekającą w pobliżu murów. Z Elvą nie ma sensu dyskutować, więc dołączam do nich. Rozmyślam nad tym, czy w trakcie pracy uda mi się jakoś uciec, żeby nikt nie zauważył, ale sam widzę, że to bez sensu. Nie odzyskałem blasterów, a z broni mam przy sobie tylko krótki nóż. Poza tym nie znam drogi do Świątyni Siedmiu Bram, wiem tylko mniejwięcej, w którym kierunku iść. W ten sposób nikomu nie pomogę. Mogę tylko liczyć na to, że Amitia i mistrz Feng będą mieli szczęście. Źle mi z tą myślą i czuję, jak narasta we mnie złość. Może Elva ma rację, że powinienem ją rozładować przez ciężką fizyczną pracę.
Schodzimy w dół stromą kamienną ścieżką i docieramy do otaczających wioskę pól uprawnych. Sporo ludzi mieszka tam w małych drewnianych chatkach. Wszędzie trwa krzątanina, ludzie pakują swój dobytek do plecaków albo na małe wózki. Starcy, dzieci i część kobiet idzie pod górę żeby schronić się za murami, a wszyscy, którzy są zdrowi i silni, dołączają do nas z łopatami w rękach. Zatrzymujemy się niedaleko od zbocza góry, na której leży wioska. Sakiria rozstawia nas w długim szeregu i daje sygnał do rozpoczęcia pracy. Naszym zadaniem jest wykopać niegłęboki, ale za to szeroki rów, który będzie otaczał całą wioskę. Zastanawiam się, po co i w jaki sposób ma to powstrzymać atakujących Attonów. Po tym, co słyszałem od Tjalla nie sądzę, żeby płytki dół stanowił dla nich jakąś przeszkodę.
– To nie ma ich zatrzymać, tylko ogień – tłumaczy chłopak, kóry kopie obok mnie, kiedy go o to pytam. – Będziemy strzelać do nich z murów żywym ogniem, wszystko tutaj spłonie. Jeśli nie zostawimy takiego pasa gołej ziemi, pożar obejmie pola i lasy dokoła, to będzie prawdziwa katastrofa.
– Aha – kiwam głową. – A te wszystkie domki i zagrody? – macham ręką dookoła.
– Spalą się, trudno. Zbuduje się nowe. Wypuściliśmy zwierzęta, niech idą do lasu, potem jakoś je wyłapiemy, a domy… No tak już tutaj po prostu jest. Ważne, żeby ocalić pola, bo inaczej będziemy w zimie głodować.
Biorę się znowu do łopaty. Chłopak ma rację, to bardzo ważne, żeby ocalić pola. Życie ludzi tutaj musi być ciężkie, w ciągłej walce z przyrodą o trochę jedzenia i dach nad głową. My na bardziej cywilizowanych planetach już trochę zapomnieliśmy jak to jest.
Mijają godziny, praca idzie do przodu. Słońce jest coraz niżej, ale wciąż jest gorąco. Wzdłuż szeregu kopiących biegają dzieci i roznoszą wodę oraz jakieś przegryzki, inaczej długo byśmy nie wytrzymali. Cały spływam potem, dawno już zrzuciłem koszulę, inni kopiący też. Kiedy rozglądam się dokoła, widzę efekty naszej pracy. Wioskę otacza już całkiem solidny rów, głęboki do kolan i szeroki na pięć kroków. Patrzę za siebie, na zieleń porastającą zbocze góry. Pełno tu małych ogródków i sadów, na drzewach dojrzewają owoce, a na grządkach różne warzywa. Wiatr porusza otwartymi drzwiami opuszczonych domów. Szkoda mi tego wszystkiego, co ma spłonąć, ale w ten sposób mieszkańcy ratują swoje życie. Do samej wioski pożar nie dotrze, bo wyżej jest już tylko goła skała. Kiedy podnoszę głowę, widzę krążące nad nami wielkie, szerokoskrzydłe ptaki. Żałuję, ze nie jestem jednym z nich, dostałbym się bez trudu do świątyni… I nagle przychodzi mi do głowy pewien pomysł. Nie mogę się doczekać końca pracy, muszę koniecznie z kimś porozmawiać!
Wreszcie słońce dotyka horyzontu, a Sakiria daje sygnał do zakończenia pracy. Bolą mnie wszystkie mięśnie, ale to jest taki dobry ból. Wracając żartujemy i śmiejemy się, wszyscy mają poczucie że wykonali dobrą robotę. Ja jednak nie mogę się doczekać, kiedy znajdziemy się z powrotem w wiosce.
Znajduję Elvę i Rasmine w wielkim domu na końcu placu. Pochylone nad jakimiś mapami i papierami naradzają się. Obie spoglądają na mnie ze zdumieniem, gdy tak bezczelnie im przerywam.
– Czego chcesz, Poe? – pyta Rasmine. – Dalej będziesz nas męczył o Świątynię Siedmiu Bram?
– Tak, i mam pomysł, jak tam dotrzeć! – mówię. – Dajcie mi coś do pisania!
Podsuwają mi skrawek papieru i brudzącą palce pałeczkę jakiejś czarnej substancji. Szybko kreślę na kartce trójkątny kształt.
– Elvo, nie możecie używać tu latających maszyn, prawda? – pytam.
– Nie możemy i żadnej nie mamy – odpowiada wojowniczka.
– A gdyby to nie była maszyna? – uśmiecham się.
– Co?
Podaję jej kartkę z moim pospiesznym szkicem.
– To się nazywa lotnia – wyjaśniam. – Latałem na czymś takim w dzieciństwie. To jest jakby jedno skrzydło, człowiek przyczepia się do niego pod spodem – szybko dorysowuję sylwetkę ludzika – i leci unoszony wiatrem. Można tym sterować. Gdybym miał lotnię, mógłbym bezpiecznie dotrzeć do świątyni. A gdybym miał lotnię i blaster, mógłbym z góry ostrzeliwać Attonów!
Elva patrzy na mnie uważnie.
– To wariacki pomysł – mówi cicho.
– Ale może się udać – przekonuję ją. – A jak się uda, to później nauczę innych latać na lotni. Będziecie mogli skuteczniej walczyć z Attonami! – kuszę. – A jak się nie uda, to najwyżej ja jeden zginę, trudno. I tak jestem tu obcy.
– Hmmm! – zastanawia się Elva. – A umiesz coś takiego zbudować?
Uśmiech znika z mojej twarzy. Kiedyś, dawno temu, uczyłem się tego od dziadka, ale czy jeszcze coś pamiętam? Czy będę wiedział, jak obliczyć ciężar, żeby lotnia bezpiecznie mnie uniosła i jak zrobić stery? To może być trudniejsze niż myślałem.
– Tak myślałam – kiwa głową Elva. – No dobra, dość gadania, wracaj do siebie i odpocznij. Chyba że nadal masz za dużo energii? Nasze mury potrzebują podwyższenia...
– Poczekaj, Elvo – mówi z zastanowieniem Rasmine. – Chyba wiem, kto może to zrobić. – Szarpie sznur umocowany u sufitu, a kiedy w drzwiach pojawia się jakaś dziewczyna, mówi jej szybko kilka słów. Dziewczyna wybiega.
Elva patrzy przez chwilę na starszą towarzyszkę, a potem wzrok jej się rozjaśnia.
– Ty masz rację! – mówi. – Nikt inny tego nie zrobi!
Nie wiem, o kim mówią, ale zaczynam mieć nadzieję. Atmosfera wyraźnie się zmieniła. Kobiety już nie patrzą na mnie jak na przeszkadzającego intruza.
Po chwili rozlega się tupot kroków i do sali wchodzi ktoś nowy. Szczupła, ciemnowłosa dziewczyna ze skórzaną torbą u paska, z torby sterczą jakieś narzędzia i pozwijane papiery.
– To jest Metlang – przedstawia dziewczynę Rasmine. – Jest konstruktorką i ma takie pomysły, że nie masz pojęcia – zwraca się do mnie. – Jeśli ktoś umie zbudować to twoje skrzydło, to tylko ona!
Dziewczyna wita się z nami podając rękę, a potem nie wypowiadając żadnych zbędnych słów zaczyna oglądać mój obrazek.
– Musisz to dokładniej narysować – mówi. – Muszę zobaczyć jak to działa. Wtedy będę wiedziała, czego użyć i jak to zbudować.
– Jasne – mówię. – To tylko taki szkic.
Metlang podaje mi większą kartkę.
– Rysuj – mówi.
Siadam przy stole i usiłuję sobie jak najdokładniej przypomnieć wszystko, co wiem o lotniach.  Rasmine i Elva z zaciekawieniem patrzą mi przez ramię. Metlang zaczyna zadawać bardzo fachowe pytania. Może nie znali tu wcześniej lotni, ale ona najwyraźniej natychmiast zrozumiała o co chodzi. Wypytuje mnie o najdrobniejsze szczegóły konstrukcji. Przypominam sobie takie rzeczy, o których nawet nie wiedziałem, że je pamiętam. Przez chwilę myślę z dumą o dziadku. On też mnie bardzo wiele nauczył.
Wreszcie dziewczyna zwija papiery.
– No to już chyba wiem wszystko, co mi jest potrzebne – mówi. – Popracuję jeszcze nad projektem, a jutro weźmiemy się za budowę. Będziesz potrzebny, gdzie cię znajdę?
– Mieszkam w Domu Młodych Wojowników – wyjaśniam. Metlang kiwa głową.
– Dobrze. To do jutra – mówi i odchodzi, zabierając szkice.

Przez chwilę jeszcze siedzę nieruchomo. Teraz czuję, jak bardzo jestem zmęczony. Fizycznie po kopaniu rowu, a psychicznie, jak po ciężkim egzaminie na Akademii. Właściwie – to był egzamin! A od jego wyniku zależy teraz los mój, Amitii i Mistrza Fenga.

...

...