– Tjall, muszę się tam jakoś dostać – mówię gorączkowo.
Chłopak patrzy na mnie z wyrazem niezrozumienia na twarzy.
– Ale po co, Poe? – pyta. – Nie pomożesz im sam jeden. A na wysłanie większego oddziału nikt się nie zgodzi, wszyscy jesteśmy potrzebni tutaj. Sam słyszałeś.
Zaciskam pięści ze złości. Z jednej strony rozumiem, że chłopak ma rację, ale z drugiej nie potrafię się pogodzić z tym, że miałbym zostawić Amitię na pastwę losu. Zwłaszcza, że...
– Oni nawet nie wzięli ze sobą broni. Są bez szans!
Tjall powoli kręci głową.
– Przykro mi, Poe – mówi, a głos mu się łamie. – Jeśli Attonowie opanowali las, nie dotrzesz tam. Musiałbyś być ptakiem.
– Może jedna osoba da radę się przemknąć? Może mnie nie zauważą? – próbuję.
– Wyczują cię – mówi Tjall. – Mówiłem ci, że wyczuwają ludzi z daleka.
– Dlaczego jesteście tacy głupi?! – wołam wściekły. – Dlaczego pozbyliście się wszystkich statków?! Sam mówiłeś, że najskuteczniej atakować ich z góry! Jeden X-wing załatwiłby wszystkich!
– Nie wiem, Poe – mówi smutno Tjall. – Takie jest prawo. Odrzuciliśmy maszyny i wszystko co pochodzi spoza świata, bo to zło. Nie wolno nam używać takich rzeczy. Każde dziecko w szkole uczy się o tym.
– Przez wasze głupie prawo teraz zginie moja przyjaciółka – mówię wkurzony. – I wasz Mistrz. I pewnie jeszcze mnóstwo innych ludzi. Nieważne. Idę do Elvy, niech odda moje blastery. Muszę się do nich dostać!
Elvę spotykam w zbrojowni, gdzie wydaje wojownikom kusze i strzały. Obok szereg ludzi ostrożnie podaje sobie z rąk do rąk duże gliniane kule. Domyślam się, że to pewnie pojemniki z żywym ogniem, o których mówił Tjall.
– O, jesteście – mówi wojowniczka. – Gdzie się podziewaliście? Wszyscy szykują się do obrony, a wy się gdzieś plączecie!
– Przepraszam, my… – zaczyna się tłumaczyć Tjall. Wpadam mu w słowo.
– Elvo, oddaj mi blastery. Chcę się przedrzeć przez las do Świątyni Siedmiu Bram. Dostarczę broń Amitii i mistrzowi Fengowi, może uda nam się razem przetrwać atak.
Elva patrzy na mnie jak na wariata.
– No chyba oszalałeś, Poe Dameronie – mówi. – Rozumiem, że chcesz ich ratować, ale to nie ma sensu! Nie dotrzesz tam. To samobójstwo. No chyba żeby wyrosły ci skrzydła. Zresztą w jaki sposób pomożesz im sam jeden?
No nie, znów te głosy rozsądku. Przeklęte głosy rozsądku. To nie tak, że chcę zginąć, zachciało mi się samobójczej misji! Czuję jednak, że jeśli nic nie zrobię, żeby ratować Amitię, jeśli nawet nie spróbuję, to będzie tak jakbym zawiódł jako dowódca. Dowódca zawsze musi się troszczyć o swoich ludzi. Czasem wymaga od nich poświęcenia, ale oni muszą wiedzieć, że zawsze mogą na niego liczyć. Elva powinna to rozumieć, przecież…
Ale kiedy próbuję znowu się odezwać, przerywa mi w pół słowa.
– Dość gadania, Poe. Wiem, że ci ciężko, ale ja nie mogę pozwolić tobie na bezsensowną śmierć. A teraz koniec tego marnowania czasu, nie mamy go wiele! Tjall, ty idziesz do Empola i pomagasz mu ustawiać machiny miotające, tak? A ty, Poe… masz! – mówi i wręcza mi łopatę. Patrzę pytająco na Elvę – co niby miałbym zrobić z tą łopatą?
– Ty dołączysz do oddziału Sakirii i idziecie kopać rowy – wyjaśnia Elva. – No już, ruchy, ruchy! Do wieczora musicie skończyć!
– Elvo, obiecałem Poemu, że będzie ze mną przy machinach… – mówi Tjall, ale wojowniczka groźnie marszczy brwi.
– Nie kwestionuj moich rozkazów, Tjall – mówi cicho, ale tak, że krew mrozi się w żyłach. – Poe musi trochę rozładować swoją energię, bo widzę, że ma jej za dużo. No już, ruszać się obaj! Nie chcę was tu widzieć!
Odwracam się i widzę grupę ludzi z łopatami w rękach, czekającą w pobliżu murów. Z Elvą nie ma sensu dyskutować, więc dołączam do nich. Rozmyślam nad tym, czy w trakcie pracy uda mi się jakoś uciec, żeby nikt nie zauważył, ale sam widzę, że to bez sensu. Nie odzyskałem blasterów, a z broni mam przy sobie tylko krótki nóż. Poza tym nie znam drogi do Świątyni Siedmiu Bram, wiem tylko mniejwięcej, w którym kierunku iść. W ten sposób nikomu nie pomogę. Mogę tylko liczyć na to, że Amitia i mistrz Feng będą mieli szczęście. Źle mi z tą myślą i czuję, jak narasta we mnie złość. Może Elva ma rację, że powinienem ją rozładować przez ciężką fizyczną pracę.
Schodzimy w dół stromą kamienną ścieżką i docieramy do otaczających wioskę pól uprawnych. Sporo ludzi mieszka tam w małych drewnianych chatkach. Wszędzie trwa krzątanina, ludzie pakują swój dobytek do plecaków albo na małe wózki. Starcy, dzieci i część kobiet idzie pod górę żeby schronić się za murami, a wszyscy, którzy są zdrowi i silni, dołączają do nas z łopatami w rękach. Zatrzymujemy się niedaleko od zbocza góry, na której leży wioska. Sakiria rozstawia nas w długim szeregu i daje sygnał do rozpoczęcia pracy. Naszym zadaniem jest wykopać niegłęboki, ale za to szeroki rów, który będzie otaczał całą wioskę. Zastanawiam się, po co i w jaki sposób ma to powstrzymać atakujących Attonów. Po tym, co słyszałem od Tjalla nie sądzę, żeby płytki dół stanowił dla nich jakąś przeszkodę.
– To nie ma ich zatrzymać, tylko ogień – tłumaczy chłopak, kóry kopie obok mnie, kiedy go o to pytam. – Będziemy strzelać do nich z murów żywym ogniem, wszystko tutaj spłonie. Jeśli nie zostawimy takiego pasa gołej ziemi, pożar obejmie pola i lasy dokoła, to będzie prawdziwa katastrofa.
– Aha – kiwam głową. – A te wszystkie domki i zagrody? – macham ręką dookoła.
– Spalą się, trudno. Zbuduje się nowe. Wypuściliśmy zwierzęta, niech idą do lasu, potem jakoś je wyłapiemy, a domy… No tak już tutaj po prostu jest. Ważne, żeby ocalić pola, bo inaczej będziemy w zimie głodować.
Biorę się znowu do łopaty. Chłopak ma rację, to bardzo ważne, żeby ocalić pola. Życie ludzi tutaj musi być ciężkie, w ciągłej walce z przyrodą o trochę jedzenia i dach nad głową. My na bardziej cywilizowanych planetach już trochę zapomnieliśmy jak to jest.
Mijają godziny, praca idzie do przodu. Słońce jest coraz niżej, ale wciąż jest gorąco. Wzdłuż szeregu kopiących biegają dzieci i roznoszą wodę oraz jakieś przegryzki, inaczej długo byśmy nie wytrzymali. Cały spływam potem, dawno już zrzuciłem koszulę, inni kopiący też. Kiedy rozglądam się dokoła, widzę efekty naszej pracy. Wioskę otacza już całkiem solidny rów, głęboki do kolan i szeroki na pięć kroków. Patrzę za siebie, na zieleń porastającą zbocze góry. Pełno tu małych ogródków i sadów, na drzewach dojrzewają owoce, a na grządkach różne warzywa. Wiatr porusza otwartymi drzwiami opuszczonych domów. Szkoda mi tego wszystkiego, co ma spłonąć, ale w ten sposób mieszkańcy ratują swoje życie. Do samej wioski pożar nie dotrze, bo wyżej jest już tylko goła skała. Kiedy podnoszę głowę, widzę krążące nad nami wielkie, szerokoskrzydłe ptaki. Żałuję, ze nie jestem jednym z nich, dostałbym się bez trudu do świątyni… I nagle przychodzi mi do głowy pewien pomysł. Nie mogę się doczekać końca pracy, muszę koniecznie z kimś porozmawiać!
Wreszcie słońce dotyka horyzontu, a Sakiria daje sygnał do zakończenia pracy. Bolą mnie wszystkie mięśnie, ale to jest taki dobry ból. Wracając żartujemy i śmiejemy się, wszyscy mają poczucie że wykonali dobrą robotę. Ja jednak nie mogę się doczekać, kiedy znajdziemy się z powrotem w wiosce.
Znajduję Elvę i Rasmine w wielkim domu na końcu placu. Pochylone nad jakimiś mapami i papierami naradzają się. Obie spoglądają na mnie ze zdumieniem, gdy tak bezczelnie im przerywam.
– Czego chcesz, Poe? – pyta Rasmine. – Dalej będziesz nas męczył o Świątynię Siedmiu Bram?
– Tak, i mam pomysł, jak tam dotrzeć! – mówię. – Dajcie mi coś do pisania!
Podsuwają mi skrawek papieru i brudzącą palce pałeczkę jakiejś czarnej substancji. Szybko kreślę na kartce trójkątny kształt.
– Elvo, nie możecie używać tu latających maszyn, prawda? – pytam.
– Nie możemy i żadnej nie mamy – odpowiada wojowniczka.
– A gdyby to nie była maszyna? – uśmiecham się.
– Co?
Podaję jej kartkę z moim pospiesznym szkicem.
– To się nazywa lotnia – wyjaśniam. – Latałem na czymś takim w dzieciństwie. To jest jakby jedno skrzydło, człowiek przyczepia się do niego pod spodem – szybko dorysowuję sylwetkę ludzika – i leci unoszony wiatrem. Można tym sterować. Gdybym miał lotnię, mógłbym bezpiecznie dotrzeć do świątyni. A gdybym miał lotnię i blaster, mógłbym z góry ostrzeliwać Attonów!
Elva patrzy na mnie uważnie.
– To wariacki pomysł – mówi cicho.
– Ale może się udać – przekonuję ją. – A jak się uda, to później nauczę innych latać na lotni. Będziecie mogli skuteczniej walczyć z Attonami! – kuszę. – A jak się nie uda, to najwyżej ja jeden zginę, trudno. I tak jestem tu obcy.
– Hmmm! – zastanawia się Elva. – A umiesz coś takiego zbudować?
Uśmiech znika z mojej twarzy. Kiedyś, dawno temu, uczyłem się tego od dziadka, ale czy jeszcze coś pamiętam? Czy będę wiedział, jak obliczyć ciężar, żeby lotnia bezpiecznie mnie uniosła i jak zrobić stery? To może być trudniejsze niż myślałem.
– Tak myślałam – kiwa głową Elva. – No dobra, dość gadania, wracaj do siebie i odpocznij. Chyba że nadal masz za dużo energii? Nasze mury potrzebują podwyższenia...
– Poczekaj, Elvo – mówi z zastanowieniem Rasmine. – Chyba wiem, kto może to zrobić. – Szarpie sznur umocowany u sufitu, a kiedy w drzwiach pojawia się jakaś dziewczyna, mówi jej szybko kilka słów. Dziewczyna wybiega.
Elva patrzy przez chwilę na starszą towarzyszkę, a potem wzrok jej się rozjaśnia.
– Ty masz rację! – mówi. – Nikt inny tego nie zrobi!
Nie wiem, o kim mówią, ale zaczynam mieć nadzieję. Atmosfera wyraźnie się zmieniła. Kobiety już nie patrzą na mnie jak na przeszkadzającego intruza.
Po chwili rozlega się tupot kroków i do sali wchodzi ktoś nowy. Szczupła, ciemnowłosa dziewczyna ze skórzaną torbą u paska, z torby sterczą jakieś narzędzia i pozwijane papiery.
– To jest Metlang – przedstawia dziewczynę Rasmine. – Jest konstruktorką i ma takie pomysły, że nie masz pojęcia – zwraca się do mnie. – Jeśli ktoś umie zbudować to twoje skrzydło, to tylko ona!
Dziewczyna wita się z nami podając rękę, a potem nie wypowiadając żadnych zbędnych słów zaczyna oglądać mój obrazek.
– Musisz to dokładniej narysować – mówi. – Muszę zobaczyć jak to działa. Wtedy będę wiedziała, czego użyć i jak to zbudować.
– Jasne – mówię. – To tylko taki szkic.
Metlang podaje mi większą kartkę.
– Rysuj – mówi.
Siadam przy stole i usiłuję sobie jak najdokładniej przypomnieć wszystko, co wiem o lotniach. Rasmine i Elva z zaciekawieniem patrzą mi przez ramię. Metlang zaczyna zadawać bardzo fachowe pytania. Może nie znali tu wcześniej lotni, ale ona najwyraźniej natychmiast zrozumiała o co chodzi. Wypytuje mnie o najdrobniejsze szczegóły konstrukcji. Przypominam sobie takie rzeczy, o których nawet nie wiedziałem, że je pamiętam. Przez chwilę myślę z dumą o dziadku. On też mnie bardzo wiele nauczył.
Wreszcie dziewczyna zwija papiery.
– No to już chyba wiem wszystko, co mi jest potrzebne – mówi. – Popracuję jeszcze nad projektem, a jutro weźmiemy się za budowę. Będziesz potrzebny, gdzie cię znajdę?
– Mieszkam w Domu Młodych Wojowników – wyjaśniam. Metlang kiwa głową.
– Dobrze. To do jutra – mówi i odchodzi, zabierając szkice.
Przez chwilę jeszcze siedzę nieruchomo. Teraz czuję, jak bardzo jestem zmęczony. Fizycznie po kopaniu rowu, a psychicznie, jak po ciężkim egzaminie na Akademii. Właściwie – to był egzamin! A od jego wyniku zależy teraz los mój, Amitii i Mistrza Fenga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz