czwartek, 8 marca 2018

Rozdział 24: Osaczeni przez Attonów

***Amitia Tarra***

Od trzech dni siedzimy w świątyni jak szczury pustynne pod kamieniem, starając się nawet nie oddychać za głośno, żeby nie usłyszeli nas otaczający wzgórze Attonowie. Kiedy mistrz Feng dowiedział się o ich zbliżaniu (dostał wiadomość poprzez Pełnię od przywódcy jednej z wiosek leżących na ich drodze, tamta wioska została później zniszczona) kazał zgromadzić we wszystkich pomieszczeniach świątyni kupy wilgotnych liści z pobliskiego lasu, a potem podpalić je. Świątynia wypełniła się gęstym, białym dymem. Ledwie można oddychać, a oczy cały czas łzawią, ale dzięki temu Attonowie nie czują naszego zapachu. Gorzej, że powoli kończy nam się jedzenie i woda, a nie wiadomo, jak długo jeszcze to potrwa.
– Mistrzu, dlaczego oni właściwie są odporni na Pełnię? – pytam. – Byłoby o wiele łatwiej, gdybyśmy mogli ich w ten sposób zatakować… Albo przynajmniej uciec za jej pomocą.
– Attonowie rodzą się i wychowują w głębokich jaskiniach, sięgających wiele, wiele mil pod ziemię – tłumaczy Mistrz. – W takich jaskiniach znajdują się też złoża kryształów. Żyjąc wśród nich poprzez wiele tysięcy lat stali się odporni. Część tych kryształów wchłaniają też do wnętrza organizmu i budują z nich swoją powłokę. Dzięki temu też wyczuwają Pełnię i atakują tych, którzy jej używają. Dlatego teraz nawet nie mogę porozumieć się z Rasmine. – Mistrz zasępia się mocno. – Nie mam pojęcia, co dzieje się w Brasini. Mam nadzieję, że się bronią… – mówi zmartwiony.
– Na pewno! – pocieszam go. – Elva i Rasmine nie pozwolą, żeby wiosce stało się coś złego. Na pewno są dobrze przygotowani do obrony.
Nie tak jak my, dodaję w myślach. W świątyni nie ma machin miotających ani zapasów żywego ognia, jakie znajdują się w każdej wiosce. W jednym z pomieszczeń co prawda znaleźliśmy trochę broni, na przykład długie włócznie, które mogą posłużyć do obrony w razie bezpośredniego ataku, ale broni jest mało a nas tylko dwoje. Dlatego lepiej ukrywać się w dymie i liczyć na to, że Attonowie nas nie zauważą. Na razie ta metoda skutkuje. Attonowie kręcą się po okolicy świątyni, zaglądają na jej podwórza ale nie próbują otwierać zamkniętych drzwi ani rozwalać ścian. Chyba się nie zorientowali, że tu jesteśmy. Na zewnątrz ciągle ich słychać. To taki suchy chrzęst, jaki wydają ich odnóża. W dzień łatwiej to znieść, ale w nocy nie daje spać. Jest przerażający. Cały czas mam wrażenie, że stwory już podchodzą do nas, już wspinają się po ścianach… Ale najgorsze jest to bezczynne oczekiwanie. Całymi dniami zatapiam się we własnych rozmyślaniach. Zastanawiam się, co robi Poe. On przynajmniej walczy razem z mieszkańcami wioski, a ja mogę tylko siedzieć tu i czekać…
Ostrożnie podchodzę do okna i wysuwając tylko czubek głowy nad jego krawędź wyglądam na zewnątrz. W lesie otaczającym świątynię aż się roi od wielkich szarych ciał. Jedno z drzew jest całe obwieszone jakby podłużnymi, białymi owocami. Robi mi się niedobrze. To zwierzęta upolowane przez Attonów i oplątane ich siecią czekają na pożarcie. Mam nadzieję, że tylko zwierzęta…
Chcę się napić, ale w dzbanku nie ma już ani kropli. Mogłabym spróbować przemknąć się do studni. Kiedy mówię o tym Mistrzowi, kiwa przyzwalająco głową. On też cierpi z pragnienia. Ostrożnie odsuwam sprzęty blokujące drzwi w pokoju, w którym się zamknęliśmy. Wyglądam na korytarz, wydaje się pusty. Wymykam się z pokoju i bezszelestnie skradam się pod ścianą w stronę wyjścia. W rękach kurczowo ściskam włócznię. Nagle, kiedy dochodzę do skrzyżowania korytarzy, słyszę ten chrzęst. Idą! Rozglądam się w panice. Gdzie się ukryć? Jak na złość tu nie ma żadnych drzwi czy bocznych korytarzyków. Przyciskam się więc tylko do ściany, starając się być jak najmniej widoczna i mając nadzieję, że pójdą w inną stronę. Serce wali mi tak mocno, że Attonowie muszą słyszeć. Wstrzymuję oddech, kiedy dwa potwory powoli przesuwają się tuż obok wylotu korytarza. Ich małe główki kręcą się na wszystkie strony, jakby węsząc. Moje ubranie i włosy są przesiąknięte dymem, ale czy to wystarczy? Na szczęście mijają mnie nie zauważając. Odczekuję jeszcze chwilę, aż chrzęst ich kroków umilknie i ostrożnie wyglądam zza rogu korytarza. Pusto! Przebiegam szybko te kilka kroków dzielących mnie od bocznego wyjścia na dziedziniec. Teraz najtrudniejsza część: muszę dostać się do studni i zaczerpnąć z niej wody, niezauważona. Studnia mieści się na drugim końcu dziedzińca, przy ścianie. Odległość pomiędzy nią a drzwiami wydaje się ogromna. Przez chwilę obmyślam strategię, jak do niej dotrzeć. Dziedziniec jest zawalony zrujnowanymi kawałkami murów, wykorzystuję je teraz, ukrywając się za nimi podczas przekradania. Wreszcie udało się! Oddycham z ulgą. Powoli, starając się nie robić hałasu, spuszczam w dół wiadro na linie. Wydaje się, że trwa to całą wieczność, aż wreszcie słyszę plusk, kiedy uderza o taflę wody. Z wysiłkiem zaczynam wyciągać ciężkie wiadro…
Nagle z tyłu słyszę chrzęst i głośne piski. Zamieram, wypuszczając linę z rąk. Są tutaj! Odwracam się szybko. Dwóch Attonów stoi w rogu dziedzińca. Zauważyli mnie! Zaczynają biec, są niesamowicie szybcy na swoich odnóżach. Uciekać czy walczyć? Przeciwko dwóm nie mam szans! Rozglądam się dokoła. Kawałek dalej zrujnowany fragment muru prowadzi na dach świątyni, mogłabym się wspiąć. Rzucam się biegiem w jego stronę. Nagle koło mnie coś świszcze, rzucam się w bok, upadając i odtaczając się. To jeden z nich wystrzelił swoją nić. Błyskawicznie wstaję i biegnę dalej, już jestem przy murze. Wspinam się, nie wypuszczając z rąk włóczni. Luźne kamienie chroboczą mi pod stopami, mam tylko nadzieję, że to wszystko się nie zawali. I już jestem na dachu, ale Attonowie wspinają się za mną. Kopnięciem zrzucam obłamany fragment muru na jeden szary łeb i nastawiam włócznię, kiedy zza krawędzi wychyla się drugi. Uderzam z góry, z całej siły. Ostrze wchodzi w ciało w paskudnym mlaśnięciem. Z rany Attona tryska czarna, śmierdząca krew. Pajęczak skrzeczy głośno i wali się w dół. A dobrze ci tak!
Ale sytuacja wcale nie jest dobra. Wrzask tamtego przyciągnął następne. Widzę, jak wybiegają spośród drzew i przebierając odnóżami pędzą w stronę świątyni. Powoli obracam się dokoła. Który pierwszy? Z której strony zaatakuje?
Widzę, jak łeb Attona wychyla się zza muru na drugim końcu dachu i biegnę tam, kiedy nagle coś mnie chwyta za kostkę. Upadam, wypuszczając włócznię i boleśnie się tłukąc. Moją nogę oplątuje lepka nić. Wyrywam nóż zza paska i ciacham po niej z całej siły. Udało się, puszcza, ale Atton jest już nade mną! Uderza swoimi ostro zakończonymi odnóżami, przetaczam się z boku na bok unikając jego ciosów. Wreszcie udaje mi się złapać włócznię, nastawiam ją od spodu… Trafiony! Czarna krew oblewa mnie całą, co za świństwo! Przecieram twarz i widzę, jak na dach wyłażą dwa kolejne. Zrywam się prędko na nogi, przebiegam między nimi, kiedy plują swoją nicią, oplątując się nią nawzajem! Korzystam z okazji i podcinam im nogi. Upadają, ale nie mam czasu nawet się cieszyć, bo wyłazi ich coraz więcej. Wypluwają swoje nici, ledwie udaje mi się ich unikać. Aaaaa! Któryś zadrasnął mnie odnóżem! Czuję palący ból w lewej ręce. Dłoń robi się śliska od krwi. Zaciskam mocniej ręce na włóczni. Już wiem, że tu zginę, ale chcę zabrać ich ze sobą jak najwięcej!
Nagle, kiedy zamieram się włócznią na kolejnego Attona, widzę jakiś błysk! Pajęczak pada, a na jego grzbiecie zieje wielka, dymiąca rana. Jak od blastera… ale jak to możliwe? Słyszę czyjś krzyk i po chwili koło mnie upada kolejny Atton, a za nim następny. Podnoszę głowę… Na błękitnym, czystym niebie nad świątynią widać jakiś trójkątny kształt… To lotnia! A pod nią, przyczepiony w uprzęży, wisi Poe i z dwóch blasterów wali z góry do Attonów całą siłą ognia! Zaczynam krzyczeć i się śmiać. Jestem uratowana!
Po dłuższej chwili pod świątynią leży już tylko wielka kupa szarych cielsk. Reszta Attonów ukryła się w lesie i chyba nie ma zamiaru wyłazić. Lotnia zaczyna obniżać lot, krąży nad dachem świątyni. Coraz wyraźniej widzę roześmianą twarz Poego. Wreszcie ląduje zgrabnie i wypina się z uprzęży.
– Ami! – woła i nie zważając na to, że cała jestem umazana w krwi Attonów, łapie mnie w objęcia. – Jak się cieszę, że żyjesz! Bałem się o ciebie! A co z Mistrzem Fengiem? Też gdzieś tu jest?
– Poe! – śmieję się i obejmuję go mocno. – Skąd tu się wziąłeś, jak…?! W ostatniej chwili! Tak, Mistrz jest na dole, czeka...
– Jesteś ranna?! – Poe zauważa krew na moim ręku. – To trzeba szybko opatrzeć, chodź! – Odpina broń od lotni i zaczynamy schodzić z dachu. Nagle zaczyna mi się kręcić w głowie. Może to od upływu krwi, a może odnóże Attona miało na sobie jad? Upadam na ziemię.
– Ami! Ami, co się dzieje? – woła Poe. – Ami, nie poddawaj się!

Zarzuca sobie moją rękę na szyję i podnosi mnie z ziemi. Ostatnią rzeczą, jaką widzę, są jego wielkie, czarne oczy pełne niepokoju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

...

...