Jeźdźcy taugurów wyruszają w dalszą drogę o świcie, my trochę później. Ponieważ lotnia ma unieść nas oboje i jeszcze broń, nie możemy zabrać nic ze sobą. Zostawiam wszystkie moje rzeczy w świątyni i w ostatniej chwili tylko znajduję mój wisiorek po rodzicach. To muszę zabrać.
Na dachu świątyni Poe przerabia uprząż lotni tak, żeby mogły się do niej przypiąć dwie osoby. Patrzę na to z pewnym wahaniem. Wszystko wygląda na takie kruche i niepewne… Pocieszam się jednak, że chyba wie co mówi, że urządzenie to wytrzyma. Muszę mu zaufać… Na mój widok dowódca uśmiecha się szeroko.
– I co, wyspałaś się już? – pyta. – Tak wcześnie wczoraj uciekłaś…
Mamroczę coś niewyraźnie w odpowiedzi. Sama się zastanawiam, skąd mi się wzięło takie głupie zachowanie wobec Poego. Nigdy taka nie byłam, zawsze byłam wygadana i bezczelna i potrafiłam się odciąć każdemu, a teraz? Sama nie wiem, co się ze mną stało. Ale to nie czas na takie zastanawianie się. Przypinamy się do lotni, on z przodu, ja za nim. Blastery mamy przypięte na plecach żeby nie przeszkadzały. A potem krótki rozbieg… i skok! Nie potrafię powstrzymać krzyku, gdy spadamy w dół, ale już po chwili lotnia wyrównuje lot i wzbijamy się w powietrze.
– Złap się mnie! – woła Poe. Ledwie go słyszę przez szum wiatru. Łapię go jednak i tak lecimy. Pod nami widać głównie lasy, wąską drogę, która prowadzi do świątyni, a trochę dalej z prawej strony połyskującą w słońcu rzekę. W pewnej chwili na drodze widzimy pędzących jeźdźców, Poe zniża się trochę i machamy im, ale żaden nie patrzy w górę. Wyruszyli wcześniej, ale to my będziemy prędzej na miejscu, lotnia jest szybsza.
Cudownie jest tak lecieć w promieniach słońca i lekkim wietrze. Jest tak cicho i łagodnie. Aż się trochę nie chce wierzyć, że na końcu czeka nas walka. Mogłabym tak lecieć i lecieć, chciałabym, żeby ta chwila nigdy się nie skończyła. Poe pewnie steruje lotnią, on naprawdę umie latać na wszystkim. W pewnym momencie chyba jednak nudzi mu się spokojny lot, bo rzuca do mnie “No, teraz się trzymaj!” i przechyla mocno skrzydło. Prąd powietrza unosi nas, wzbijamy się, kołując, coraz wyżej. Na dole wszystko robi się zupełnie maleńkie. Łapię się mocniej Poego, niby jestem przyzwyczajona do różnych manewrów myśliwcem, ale co innego siedzieć zamknięta w kabinie, a co innego wisieć w uprzęży kiedy nogi dyndają w kompletnej pustce! A on się zaczyna śmiać i kiwa skrzydłami na boki, że wszystko się trzęsie.
– Przestań się wygłupiać! – wołam do niego i szturcham mocno w plecy. – Chcesz, żebyśmy się oboje z tego urwali?
– Co, boisz się? – Odwraca się do mnie cały roześmiany.
– Wcale się nie boję, głupku. Tylko nie ufam tym twoim węzłom – mówię. – Nie wiem, kto cię w ogóle uczył je wiązać.
– Tak? No to zaraz sprawdzimy, czy wytrzymają! – woła Poe i ustawia lotnię tak, że dzikim ślizgiem lecimy ku ziemi. Pewnie myśli, że zacznę wrzeszczeć, ale nie dam mu tej satysfakcji! Jednak muszę trzymać się go z całej siły, a tymczasem drzewa w dole robią się coraz większe i w pewnej chwili nie wytrzymuję:
– Przestań, wariacie! Rozbijemy się!
Dameron śmieje się z satysfakcją i wyrównuje lot. Szturcham go jeszcze parę razy w plecy i obiecuję, że bardziej dostanie, jak tylko wylądujemy. Dalej lecimy już spokojnie, aż wreszcie widzimy z daleka górę, na której leży nasza wioska. Na ten widok Poe głośno wciąga powietrze.
– No, tam już się zaczęło – mówi.
Górę spowijają kłęby czarnego dymu. Mieszkańcy bronią się za pomocą żywego ognia.
Kiedy podlatujemy bliżej, widzimy w dole szare, kłębiące się cielska Attonów. Idą powoli jak wielka fala na morzu. Z góry mieszkańcy ostrzeliwują ich z machin miotających i z kusz, co chwilę widzimy, jak w stronę pajęczaków lecą ogniste kule. Lotnia zaczyna się chwiać i tym razem to nie są wygłupy Poego, tylko gorące powietrze wiruje i nami szarpie. Poe odwraca się do mnie, twarz ma poważną i zaciętą.
– Nie wylądujemy – mówi. – Nawet nie damy rady podlecieć bliżej.
– Będziemy ich atakować stąd – mówię.
– Weź oba blastery. Ja się muszę skupić na sterowaniu – mówi dowódca.
– Wezmę jeden, a jak się wyładuje, to drugi – mówię. – I tak nie dam rady strzelać z dwóch rąk.
– Dobry pomysł. – Poe kiwa głową, a potem już nic nie mówi, bo naprawdę musi się skupić. Wokół wioski szaleje pożar. Płoną drzewa i chaty, a mnie na ten widok ściska w gardle. Ale wiem, że mieszkańcy mają rację, tylko w ten sposób powstrzymają pajęczaki. Mam nadzieję, że jeźdźcy taugurów prędko dotrą na miejsce, bo bez ich pomocy naprawdę może być ciężko!
Wycofujemy się trochę dalej od pożaru i zaczynamy naszą akcję. Nastawiam blaster na największą moc i celuję do pajęczaków, podczas gdy Poe powoli krąży wokół wioski. Mam naprawdę satysfakcję kiedy padają przysmażone przez moje strzały. Myślę sobie, że jakby tak zbudować więcej lotni, to nawet mieszkańcy wioski nie mając blasterów mogliby się skuteczniej bronić. Lot nadal jest trudny, bo prądy powietrza nami szarpią, ale Poe daje radę. Musimy też uważać, żeby z wioski nie trafiono w nas żywym ogniem!
Nagle widzę coś okropnego! Wielka kula ognia trafia w grupę Attonów. Te zaczynają płonąć i rozbiegają się ze strasznym wrzaskiem i skrzeczeniem. Biegną w drugą stronę i przeskakują wielki rów, który otacza całą wioskę. Wbiegają na pola i łąki, które zaczynają się palić! Pożar szybko się rozprzestrzenia, o mało co nie spadamy, kiedy szarpie nami podmuch gorącego wiatru! Szybko wzbijamy się w górę, a potem Poe odwraca się do mnie z pobladłą twarzą.
– To jest najgorsze, co moze się przydarzyć wiosce – mówi. – Jeśli pola spłoną, w zimie wszyscy będą głodować. Nikt tego nie ugasi. Jedyna nadzieja w deszczu.
Ale kiedy patrzymy na niebo, jest czyste, bez ani jednej chmurki.
– Że też nic nie możemy zrobić. – Dowódca bezsilnie zaciska pięści. – Blastery się na nic nie przydadzą. Już za późno.
– Poczekaj – mówię. – Może jeszcze nie. Steruj nad rzekę.
– Masz jakiś pomysł? – pyta z nadzieją Poe.
– Tak, a myślisz, że po co się tyle szkoliłam? – odpowiadam.
– Faktycznie, ty masz Moc! – mówi Poe ucieszony i skręca nad rzekę.
Skupiam się mocno i próbuję sięgnąć Mocą do wody. Ale… nie mogę! Zamiast wychodzących ze mnie fal energii czuję pustkę. Co się dzieje? Dlaczego umiejętności mnie zawiodły wtedy, kiedy są najbardziej potrzebne?
I wtedy mój wzrok pada na wisiorek po rodzicach, który zwisa z mojej szyi. Przypomina mi się, co mówił mistrz Feng o mocy kryształu. Potrafią wzmacniać albo tlumić Pełnię i mój niestety jest tym, który tłumi.
Unoszę ręce i rozwiązuję rzemyk. Przez chwilę jeszcze patrzę na wisiorek, a w oczach wzbierają mi łzy. To jedyna pamiątka… Ale nie mogę się długo zastanawiać. Trzeba ratować wioskę!
Otwieram dłoń i wisiorek spada w dół.
Teraz nic już mnie nie blokuje. Skupiam się, tak jak mnie uczył mistrz Feng. Nie przeszkadza mi kołysanie lotni, w końcu ćwiczyłam na Kole Wymiotów. Wysyłam falę Mocy prosto do rzeki. Na jej powierzchni zaczyna formować się duży bąbel. Rośnie i rośnie, a potem odrywa się od powierzchni. Delikatnie popycham go w stronę ognia. Wielka falująca kula płynie powoli przez powietrze. Jeszcze trochę… jeszcze kawałek… teraz! Uwalniam Moc i wielka fala wody spada prosto na płonące pola. W górę bucha olbrzymi słup pary.
– Świetna robota, Ami! – woła Poe.
Też się cieszę. Pola zostały uratowane, nasi przyjaciele w wiosce nie będą głodować!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz