Then I'd be another memory
Can I be the only hope for you?
Because you're the only hope for me
And if we can't find where we belong
We'll have to make it on our own
Face all the pain and take it on
Because the only hope for me is you alone
My Chemical Romance: Only hope for me is you
******************* Amitia **********************
Chcę natychmiast zadać mnóstwo pytań, ale Poe przykłada tylko palec do ust i ostrożnie odkłada hełm na podłogę.
– Mów szeptem – syczy mi do ucha. – W hełmach są komunikatory.
Kiwam głową – no jasne, to przecież oczywiste, w naszych hełmach jest tak samo.
– Wyprowadzę cię stąd, tak jak Finn wyprowadził mnie – szepcze.
Kręcę głową i nachylam się do ucha Poe.
– Nie złapią się na to drugi raz.
– Masz lepszy pomysł?
Uśmiecham się chytrze.
– Zawołaj tu innego szturmowca.
– Sprytne – mówi Poe, a szeroki uśmiech rozjaśnia mu twarz. – Poczekaj chwilę.
Zakłada hełm i wychodzi. Czekam niecierpliwie, słysząc, jak bije mi serce. Czy się uda? Jak dużo mamy czasu? Mam nadzieję, że ten cały Najwyższy Wódz zwołał jakąś długą naradę… Niecierpliwię się coraz bardziej. Może powinnam wyjść, sama się rozejrzeć?
Nie, Amitia. Już dosyć narobiłaś kłopotów przez to swoje wyrywanie się do przodu.
Wreszcie drzwi otwierają się i wchodzi dwóch szturmowców. Patrzą na mnie w milczeniu, a ja przez moment czuję przerażenie. A jeśli to nie jest Poe? Jeśli to są jacyś obcy?
Moje wątpliwości rozwiewają się, kiedy ten po lewej wyciąga blaster i celuje w swojego kolegę. Schodzę z krzesła przesłuchań i odbieram tamtemu broń. Teraz, kiedy ja go pilnuję, Poe ściąga swój hełm i rozkazuje tamtemu zdjąć zbroję. Szturmowiec przez chwilę się waha, więc przykładam blaster prosto do jego piersi. Wtedy powoli podnosi ręce i zdejmuje hełm. Stwierdzam ze zdziwieniem, że to całkiem młody chłopak, o jasnych, krótko ostrzyżonych włosach i niebieskich oczach. Wygląda na przerażonego ale nie mamy czasu się tym przejmować.
– Zbroja! Ruchy, ruchy! – poganiam go.
Wreszcie, kiedy zdjął już wszystko, związujemy go i kneblujemy jego własnym podkoszulkiem, a potem wpychamy do stojącej w kącie metalowej szafki, razem z moim kombinezonem pilota. Jak będzie miał szczęście, to niedługo ktoś go znajdzie.
– Zapamiętajmy nasze numery, na wszelki wypadek – szepcze Poe, kiedy już jestem przebrana. Rzeczywiście, gdybyśmy się rozdzielili…Na jego ramieniu jest plakietka z numerem ZG 7491, a na moim SD 6102. – Teraz pójdziemy do hangaru – tłumaczy Poe. – Pomiędzy statkiem a bazą na Rashoo 5 cały czas latają transportowce, wkradniemy się na pokład jednego z nich i wrócimy na księżyc. Zostawiłem tam mojego X-winga.
Kiwam głową. To brzmi jak dobry plan. Zanim wyjdziemy, Poe jeszcze przez chwilę ściska moją rękę, jakby chciał zapewnić, że wszystko będzie w porządku.
Wychodzimy z pokoju przesłuchań, starając się iść pewnym, zdecydowanym krokiem i nie wzbudzać podejrzeń. Mijamy kolejne korytarze. Nikt nas nie zaczepia. Od czasu do czasu mijają nas grupki szturmowców biegnące w różne strony. Hangar jest coraz bliżej…
– ZG 7491! – słyszę nagle metaliczny głos w słuchawkach. Poe zatrzymuje się i odwraca powoli. Ja też, choć to może błąd.
– ZG 7491, spóźniłeś się! – mówi wysoki szturmowiec. Jego zbroja jest inna niż nasze, lśni metalicznie, a z ramion zwisa mu czarny płaszcz. To musi być ktoś z wyższych oficerów. Komunikator zniekształca głos, ale przez moment wydaje mi się też, że to kobieta. – Cały twój oddział jest już na pokładzie. Gdy wylądujemy, staniesz do raportu.
– Tak jest! – mówi służbiście Poe.
– A ty? – oficer spogląda na mnie. – Który oddział? Melduj się.
– SD 6102, oddelegowana do misji – mówię gładko. – Właśnie szliśmy…
– Milcz – przerywa mi oficer. – Już ja was znam, tchórze, chcieliście się wymigać od zadania! Nic z tego. Osobiście dopilnuję, żebyście wsiedli na odpowiedni statek. A teraz w tył zwrot i marsz!
Odwracamy się i ruszamy przed siebie. Czuję, jak serce podchodzi mi do gardła. Ale się wpakowaliśmy. Mam tylko nadzieję, że może jednak mimo wszystko ten statek, na który mamy wsiąść, przewiezie nas na Rashoo 5, a wtedy uciekniemy i przekradniemy się do X-winga Poe… Ale nadzieja jest matką głupich, wiem to doskonale.
Oficer kieruje nas w stronę jednego z dużych transportowców i czeka, obserwując, aż wejdziemy na pokład. Nie ma najmniejszych szans, żeby uciec. Siadamy na wolnych miejscach w rzędzie takich samych jak my ubranych w białe zbroje szturmowców. Przypinamy się pasami. Światło gaśnie i po chwili rozlega się ryk silników, a wzrastające przeciążenie daje znać, że startujemy.
Czuję, że palce Poe znów otaczają moją dłoń, ściskając lekko. To tak, jakby chciał powiedzieć “Nie martw się, damy sobie radę”. Oddaję uścisk, chcąc, żeby myślał, że się nie boję.
Ale tak naprawdę jestem przerażona.
Lecimy dość długo. Próbuję po drżeniu kadłuba odgadnąć, czy weszliśmy w nadprzestrzeń, ale prawdę mówiąc, nie mam pojęcia. Jest cicho, w słuchawkach słyszę tylko jednostajny szum. To trochę usypiające, ale musimy zachować czujność. Nadal nikt nam nie powiedział, gdzie lecimy i po co – a może to było powiedziane wcześniej i tylko my nie wiemy? Zastanawiam się, czy znaleziono już tamtego młodego szturmowca i czy na statku-matce podnieśli alarm. Właściwie, to nie jest tak źle, że nas gdzieś wywożą… Im dalej, tym lepiej, a uciec zawsze można.
Wreszcie statek zaczyna się trząść, domyślam się, że weszliśmy w atmosferę jakiejś planety. Po dłuższej chwili lądujemy. Wszyscy jednym ruchem odpinają pasy i podnoszą się, od razu stając w szyku. Są sprawni jak maszyny. Zbiegamy po trapie razem z całym oddziałem.
Próbuję się rozejrzeć. Jest noc. Przed nami w ciemności widać jakieś światełka. Czyżby to była miejscowa wioska? Czy mamy ją zaatakować? Czuję, że zaczyna mi się robić niedobrze.
Oficer rzuca hasło “Biegiem marsz!” i ruszamy. Oddział rozciąga się szeroką tyralierą wokół wioski. Otaczamy ją ze wszystkich stron. A potem… pada rozkaz “Ognia!” i zaczyna się piekło. Domy zaczynają płonąć. Wybiegają z nich krzyczący ludzie. Patrzę, przerażona, jak wieśniacy padają jeden po drugim. Są bezbronni, co złego zrobili?!
“Teraz!” – słyszę nagle w słuchawkach i ktoś szarpie mnie za rękę. Biegniemy najszybciej jak się da, aby ukryć się w pobliskim lesie. Poe w biegu zdejmuje i odrzuca hełm, ja robię to samo.
– Na ziemię! – woła.
Upadamy, kryjąc się za niewielkim pagórkiem. Chyba nikt nie zauważył naszej ucieczki. Teraz trzeba jak najszybciej pozbyć się zbroi, która jest doskonale widoczna w ciemności…
– Poe! Patrz, co oni robią! – wołam.
Szturmowcy wyganiają mieszkańców z chat. Oddzielają dzieci od rodziców. Aż tutaj słychać ich płacz. Ktoś brutalnie szarpie matkę, próbującą osłonić swego synka, a kiedy już udaje mu się go wyrwać z jej rąk – strzela. Poe blednie i zaciska zęby.
– O skurwysyny! – warczy. – Ami, weź tego na środku, a ja tego po prawej.
– Tak jest! – mówię i przeładowuję broń.
Kilka celnych strzałów i w szeregi szturmowców wkrada się zamieszanie. Rozglądają się, próbując ustalić, skąd padły strzały. Mieszkańcy korzystają z okazji i uciekają. Oficer wykrzykuje jakieś rozkazy. Strzelam do niego, a w tym czasie Poe zdejmuje jeszcze dwóch. Niestety, błyski lasera zdradzają naszą pozycję. Kilku szturmowców biegnie w naszą stronę. Nie są głupi, podobnie jak my chowają się za pagórkami i kamieniami, i otwierają ogień. Robi się gorąco.
– Pełzniemy! – rzuca Poe. Zaczynamy się czołgać. Byle do lasu, tam będzie łatwiej się ukryć. Na szczęście pozbyliśmy się zbroi, więc nie widać nas tak bardzo. Już niedaleko… już niedaleko…
– Aaaa! Dostałem! – wrzeszczy Poe. Odwracam się i widzę, jak zwija się z bólu, trzymając się za udo. Cholera jasna! Podpełzam do niego i próbuję jakoś mu pomóc. Czołgamy się razem, ale nieznośnie powoli. Wreszcie osiągamy brzeg lasu. Ukryci za drzewami, strzelamy jeszcze kilka razy do napastników. Ogień z tamtej strony cichnie. Chyba się udało!
Poe opiera się o pień drzewa, blady i wyczerpany. W słabym świetle miejscowego księżyca widzę rozerwaną nogawkę jego spodni i szeroką, osmaloną ranę. Rany po blasterze na szczęście zwykle nie krwawią bardzo, ale i tak trzeba ją opatrzyć. Nie mamy oczywiście żadnych bandaży, więc odrywam rękaw swojej bluzy i drę go na paski. To musi nam wystarczyć. Poe jęczy z bólu, kiedy robię prowizoryczny opatrunek, ale po chwili uśmiecha się ze zmęczeniem.
– Dasz radę iść? – pytam. – Nie możemy tu zostać, to zbyt niebezpieczne.
Kiwa głową i podnosi się. Przez chwilę stoi oparty o pień drzewa i oddycha ciężko. Jego twarz jest blada i pokryta potem.
– Dam radę – mówi przez zaciśnięte zęby. – Uciekajmy.
Przerzucam sobie jego ramię przez barki i obejmuję mocno w pasie. Opiera się o mnie całym ciężarem. Jest mocno zbudowany, ale na szczęście niewiele wyższy ode mnie, więc to nie jest bardzo duży ciężar. Powoli ruszamy w głąb lasu, nie mając pojęcia, gdzie jesteśmy, ani dokąd właściwie idziemy – byle dalej od spalonej wioski.